Moje Kresy – Helena Góralczyk
- Szczegóły
- Eugeniusz Szewczuk
- Kategoria: Historia
- Odsłony: 1928
Był rok 1943. Miałam wtedy 13 lat. Razem z ukraińską koleżanką plewiliśmy ogródek przy naszym domu w Wilji. Kończyłyśmy, gdy nagle za plecami usłyszałam czyjeś kroki. Podniosłam się i zamarłam w bezruchu. Tuż za mną przy płocie stał banderowiec. Obwieszony kilkunastoma granatami, z pepeszą u boku i w czapce mazepynce. Drugi stał obok z bronią gotową do strzału. -Що ти тут робиш (co ty tu robisz)?- usłyszałam. Ukrainkę zamurowało, stała jak wryta w ziemię. Łkając wyszeptałam-Plewię ogródek, bo z mamą nie mamy, co jeść, a mieszkamy w Katerburgu. – Чий це будинок (czyj to dom)? – Polaków, oni uciekli i dom stoi pusty- odparłam kłamiąc. Przepytali mnie z katechizmu i zmusili do modlenia się po ukraińsku. Mowę tą mało znałam, a nauczyła mnie ta młodsza koleżanka. W tym momencie to uratowało mi życie. Kłamiąc dalej w obronie życia, wysłałam ich do sąsiada, gdyż byli ciekawi, kto tam mieszka. Złapałam za sznur i ciągnąc krowę przez wilijską górę, uciekałam w kierunku Rybczy, do rodziców. Wpadłam w olbrzymi łan pszenicy. Krowę było widać, mnie nie. Banderowcy zorientowali się, że „mała” ich wykiwała i zaczęli ostrzeliwać pole. Udało mi się dotrzeć do następnego pagórka i dalej do wsi. Wszczęłam alarm, wrzeszcząc wniebogłosy i powiadamiając tym samym napotkanych ludzi. Ukraińcy nie odważyli się w dzień zaatakować wioski. Mnie szczęśliwie nic się nie stało, ale krowa była poraniona od kul banderowców.
HELENA GÓRALCZYK zd. Gołębiowska, córka Stefana i Anny zd. Niwińska, urodziła się 25 sierpnia 1930r. Rodzinna miejscowość to Białozórka, gm. Katerburg, pow. Krzemieniec, woj. wołyńskie. Mama Heleny – Anna, urodziła się i mieszkała w Rybczy razem z trzema siostrami i bratem Wawrzyńcem Niwińskim. Dziadek Karol miał bardzo duże gospodarstwo rolne i kiedy umierał podzielił cały swój majątek pomiędzy wszystkie dzieci. Mama za te pieniądze, kupiła w pobliskiej Wilji ziemię przeznaczoną dla nowych osadników. Niebawem wszystko potoczyło się jak w bajce. Na pięknym koniu, do Rybczy, z Białozórki przyjeżdża przyszły zięć Karola – Stefan Gołębiowski.
Wspomnienia z Wołynia z lat 1938/43
- Szczegóły
- Halina Poros z d.Gutkowska
- Kategoria: Historia
- Odsłony: 1875
Urodziłam się 29 06 1936 r. w Siedlisku, gm. Stepań, pow. Kostopol parafia Rzymskokatolicka- Wyrka. Proboszczem był ks. Jan Szarek. Miałam 7 lat jak pożegnałam Wołyń. Moi rodzicami byli: Stanisława z d. Rosińska ur. W 1903 r. i Stanisław Gutkowski ur. W 1897 r. Posiadałam 3-jkę rodzeństwa, 2 braci: Kazimierz – Anicenty ur. 1927 r. i Witold ur. 1930 r. i siostra Danuta ur.1933 r. Z rodziny mojej mamy w latach 1938-1943, we wsi mieszkała babcia Teofila Rosińska z synem Janem / bratem mojej mamy/, z synową Heleną i wnukami: Eugeniuszem, Czesławem i Konstantym, obok wnuk Szczepan z żoną Genowefą z d. Brzozowska i małą córeczką Zuzanną. Ze strony ojca stryj Antoni z żoną Cecylią i stryj Aleksander z żoną Marią i 4- ką dzieci: Edward, Kazimiera, Romualda i Tadeusz, który już wcześniej się pobudował na obrzeżach wsi. Mieszkaliśmy w centrum wsi do 1938 r. W 1937 r. we wsi wybuchł pożar, gdzie spłonęły wszystkie nasze zabudowania i część budynków stryja Antoniego. Ponieważ wcześniej ojciec posiadając 5 ha ziemi, dokupił sobie 20 ha za rzeką Jesionówką, /niektórzy podają Czapelka/ postanowił pobudować się na tych terenach odległych od wsi ok. 1,5-2 km. Ze względów bezpieczeństwa przed pożarami. Pobudował już bardziej nowoczesny dom, obszerny, kryty blachą, z nowymi budynkami gospodarczymi, stodołą, na której znalazło się miejsce na „bocianie gniazdo”. Obowiązkowo studnia z żurawiem, z czasem ogrodzony ogród. Jako dzieciakom, było nam tam dobrze, dużo przestrzeni, pola, łąki, rzeka, gdzie kwitły kaczeńce, rosły tataraki, kumkały żaby i pływały ryby co było frajdą dla moich braci. Prześcigali się, kto więcej ułowi, a na około lasy, gdzie rodzice chodzili na grzyby. Gdy byłam starsza, miałam swego źrebaka i bracia zabierali mnie nad rzekę poić konie. Miałam też swego ulubionego kota, który był moim ulubionym przyjacielem do końca pobytu na Wołyniu. Moje rodzeństwo chodziło do szkoły, bracia do Wyrki oddalonej 5 km. Od Siedliska, ale jakoś im to nie przeszkadzało, siostra do Siedliska, która mieściła się w prywatnym domu u p. Mąkiewicz.
Gaje Wielkie, 27 marca 1945 r.
- Szczegóły
- Maciej Nowicki
- Kategoria: Uncategorised
- Odsłony: 1794
Dlaczego mamy się domagać od Ukraińców pamięci o tym, o czym sami nie pamiętamy i nie potrafimy mówić?
Gaje Wielkie, stanowiące dziś część Tarnopola, były przed wojną samodzielną wsią. W lipcu 1943 roku w tutejszej cerkwi grekokatolickiej odbyły się uroczystości, na które zjechało wielu ukraińskich księży. Pod cerkwią dokonano poświęcenia broni przeznaczonej do mordowania Polaków. Dwa lata później, 27 marca 1945 roku, oddział UPA wspierany przez Ukraińców z Gajów i okolic zabił 69 osób. Sześć należało do mojej bliskiej rodziny. Jeszcze poprzedniego dnia ukraińscy sąsiedzi zapewniali mojego wuja, Józefa Barutowicza, który był miejscowym nauczycielem, że jemu i jego rodzinie nic się nie stanie. Prosili, aby nie wyjeżdżał. A o północy zastukali do jego domu. Potem zaczęli zabijać. Wiem o tym wszystkim, ponieważ za szczytem łóżka ukryła się moja ciotka, Janka, która dzięki temu ocalała. Była naocznym czy raczej nausznym świadkiem zbrodni. Słyszała strzały. Słyszała, jak zdenerwowani zabójcy wielokrotnie liczyli pomordowanych, bo brakowało im jednego z domowników. Jej. Morderstwo to było w pewnym sensie mniej potworne niż wiele innych – choć nie oszczędzono ani kobiet, ani dzieci, w tym małego kaleki – zabito ich bowiem kulą. A nie widłami, siekierą, piłą, nie otwierano im brzuchów, nie obcięto języka, nie ćwiartowano, nie darto pasów – jak to w Małopolsce Wschodniej i na Wołyniu w tamtych czasach bywało. Moja ciotka twierdziła potem, że zabito ich szybko ze względu na zasługi mojego wuja jako nauczyciela. Ale chyba nie miała racji. Z tego, co czytałem, wynika, że wszystkich w Gajach zabito z broni palnej. Tak czy owak, od tamtego dnia ciotka stała się zakładnikiem tej historii – opowiadała ją w nieskończoność, a w jej życiu nic nie układało się tak, jak należy. Krótko mówiąc, od dzieciństwa wiedziałem, co zdarzyło się na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Historia mojej rodziny sprawiła, że nie mogłem myśleć, jakoby UPA była ukraińskim odpowiednikiem AK.
Do dzisiaj ten krzyk dźwięczy mi w uszach
- Szczegóły
- Rozalia Wielosz
- Kategoria: Historia
- Odsłony: 2217
Rozalia Wielosz płacze, opowiadając o wydarzeniach sprzed (...) lat. Choć minęło tyle czasu, wspomnienia z Wołynia stanowią krwawiącą ranę. Ten dzień, gdy do jej miejscowości Teresin w gminie Werba wdarła się ukraińska bojówka, pamięta z najdrobniejszymi szczegółami. „Mama tuliła do piersi wyrwaną ze snu siostrzyczkę – opowiada. – Janinka okropnie płakała. Pewnie wyczuwała, że rodzice się boją, że zaraz stanie się coś potwornego. Dzieci – nawet malutkie – takie rzeczy wiedzą.
Nie czekaliśmy długo. Niebawem przyszli pod nasze okna. Zaczęli krzyczeć, dobijać się. Rąbać drzwi siekierami. Przerażenie, panika, groza. Co robić!? Gdzie się skryć!?". Wraz z małym braciszkiem Edziem Rozalia czmychnęła do piwnicy. Ukraińcy tymczasem z wrzaskiem wdarli się do domu. Domownicy byli bez szans – rozpoczął się krwawy mord. Siedzące w piwnicy dzieci zamarły w przerażeniu. „Z góry dochodziły do nas odgłosy szarpaniny i uderzeń – relacjonuje łamiącym się głosem pani Rozalia. – A potem rozległ się przeszywający, rozdzierający krzyk mojej mamy. Do dzisiaj ten krzyk dźwięczy mi w uszach Moja siostrzyczka Janinka zaczęła jeszcze bardziej płakać. Domyślałam się, że Ukraińcy musieli ją wydrzeć z objęć mamy. A mamę zaczęli mordować. Krzyknęła tylko:
– Jestem matką, kobietą, darujcie mi życie!".
W tym miejscu pani Rozalia przerywa opowieść. Wzdycha ciężko, wpatrując się w okno. Stara się zatamować łzy, które teraz zalewają jej twarz. Dopiero po kilku minutach zaczyna znowu mówić: „Wydawałoby się, że mama z małym dzieckiem na ręku jest nietykalna. Że każdemu chrześcijaninowi kojarzy się z Maryją z dzieciątkiem Jezus na ręku. Ukraińscy nacjonaliści byli jednak w morderczym szale. Nie było dla nich żadnych świętości. Nie mieli żadnych hamulców i żadnych skrupułów. Łuuuup...
Mieszkałem we wsi Wołczak, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński
- Szczegóły
- Mikulski Franciszek
- Kategoria: Historia
- Odsłony: 2106
Czytając kolejne numery czasopisma „Na Rubieży”, o dokonywanych zbrodniach na ludności polskiej na Wołyniu przez bandycką Ukraińską Powstańczą Armię (UPA), postanowiłem i ja opisać swoje przeżycia z tamtego czasu. Był przełom roku 1942/43, miałem wówczas 18 lat. Mieszkałem we wsi Wołczak, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński, graniczącym z pow. HorochowskiKowelskim. Wieś Wołczak zamieszkała była w większości przez ludność ukraińską, tylko dwie rodziny były polskie. Nasza rodzina Mikulskich, liczyła cztery osoby: tato Adam Mikulski lat 55, mama Tekla Mikulska lat 50, młodsza siostra Józefa Mikulska lat 17 i ja. Rodzina wujka Pawła Buczek lat 60 składała się z ośmiu osób, w tym: jego żona Maria Buczek lat 50 i Stanisława Buczek lat 25. Do dnia Ich zaginięcia, czyli do 9 lipca 1943 r., wszyscy oni pracowali w swoich gospodarstwach rolnych. Wieś nasza leżała właściwie w Lesie Świnarzyńskim, była otoczona dużymi, niedostępnymi bagnami. Dojechanie do wsi przez duże brody, na drodze płynącej wody, sprawiało duże trudności. Rzeka Turia była zaledwie kilka kilometrów, tereny dorzecza były również b. bagniste i miejscami niedostępne. Położenie wsi miało zatem kapitalne znaczenie dla działalności band OUN-UPA i dla przyszłych wypadów na okoliczne wsie polskie. Niestety banderowcy potrafili to wykorzystać w stopniu b. wysokim, naturalnie z ogromną szkodą dla naszej polskiej społeczności. Na początku 1943 r. do wsi przybyła furmankami duża grupa policji ukraińskiej i zajęli kwatery w poszczególnych domach. Był to miesiąc luty i w tym czasie wywożono z lasu drzewo na potrzeby Niemcom. Policja ukraińska zabroniła wywożenia drzewa z lasu i wypędzała przyjeżdżające po nie furmanki.
Strach nawet o tym pamiętać
- Szczegóły
- Włodzimierz Łebediuk
- Kategoria: Historia
- Odsłony: 2929
W miejscu gdzie był nasz dom, teraz sieją pszenicę. Jak bym wyszedł za Chołoniewicze i patrzył przed siebie, to widać i pole i las. Znajdowała się tam kolonia Halinówka. Matka moja Zinida – była Czeszką, ojciec – Ukrainiec. Po sąsiedzku mieszkali Polacy – Wesoły (brat mojej mamy), często odwiedzaliśmy się. Nasza chatka stała na skraju lasu. Pewnego dnia, doskonale pamiętam, że było to latem, słońce wschodziło, matka strasznie zaczęła krzyczeć – „Banderowcy idą!” Uciekliśmy do lasu. Banderowcy bali się nas gonić, wiedząc, że niektórzy mężczyźni mają broń i w każdej chwili mogliby dać odsiecz. Naszą wioskę spalili. Przeprowadziliśmy się do Chołoniewicz, tam ojca rodzina miała pusty dom. Banderowcy uczyli swoich sympatyków strzelać. Organizowane były nawet kursy. Głównym nauczycielem był Ostap Łebediuk. Ojca mego też zmuszali do szkolenia – odmówił. Został za to zamordowany. Dobrze pamiętam rozpacz matki po tym, jak dowiedziała się, że ojciec nie żyje. Wyrok banderowskiego sądu brzmiał – „zamordować”, a sędzią była nacjonalistka o przezwisku „Smolicha”. Kiedy furmanką przejeżdżała przez wieś, matka biegła za nią i lamentowała: „Powiedz gdzie jest mój Pietro”. „Szukaj go na Hadesach”- usłyszała. Za wsią było urwisko, matka biegła tam i zauważyła kobietę kopiącą ziemniaki – „Nie widziałaś mojego Pietra?” – „Leży w rowie”. Wypłakała się biedna nad nim i wróciła na wioskę. Trzeba było organizować pogrzeb. Stryjek Michajło, siostry ojca mąż, zaprzągł konia (ja byłem z nim i wszystko widziałem na własne oczy). Ojciec leżał twarzą do ziemi, a ręce z tyłu były omotane drutem kolczastym. W mojej głowie krew się zagotowała, jak zobaczyłem ten widok. Zawinęliśmy go w koc i pochowaliśmy. Pamiętam straszną biedę i nędzę, a nas było czworo. Najstarsza Maria miała wtedy może 12 albo 14 lat. O rok młodsza Zosia, potem ja i najmłodszy Wasyluk – nie więcej jak trzy, cztery latka. Tak minęła kolejna jesień i zima, pełna niepokoju, strachu. Niekiedy coś stuknie, puknie na podwórku, a mama cała w nerwach przy oknie – to po mnie przyszli.