„Urodziłam się w 1920 roku w Trójcy. Mój ojciec zmarł, kiedy miałam zaledwie jeden rok. Żyliśmy z matką, siostrą i bratem, pomagając sobie nawzajem. W 1935 roku wyszłam za mąż. W 1939 roku mąż poszedł na wojnę. W międzyczasie zaczęło się coś dziać z tymi ukraińskimi bandami. 23 marca 1944 roku szłam po wodę i widziałam na drodze żółte tabletki rozsypane cieniutko, cieniutko jedna po drugiej. Byłam zdziwiona, co to za znak jest, a w nocy wyszliśmy z domu, bo już mówili, że trzeba się chować, bo banda chodzi i nic nie wiadomo co robić. Poszliśmy do domu jednego Ukraińca. Miałam ze sobą małego czteroletniego syna. W nocy mężczyźni trzymali wartę i gdyby działo się coś niedobrego, to nam powiedzą, by gdzieś uciekać. I właśnie w nocy ktoś z wartowników zapukał w okno i zawołał: „Uciekajcie, bo banderowcy są! ” No, ale gdzie tu uciekać, uciekaliśmy do sadu. Jeszcze nie wiedzieliśmy, czy to partyzantka, czy banderowcy. Uciekałyśmy razem z sąsiadką. Miałam dziecko na rękach i wtenczas usłyszałam strzał. Moja sąsiadka była przestrzelona w ramię, a ja byłam przestrzelona w plecy tak, że na piersi wyszła mi kula. Przyszłam do domu i tu zemdlałam.
Nie było tu lekarza, nastał wieczór i znowu szliśmy się chować. Mąż zaprowadził mnie do takiego niewykończonego domu, tam nocowałam. Później nadal nie byłam u lekarza i tak męczyło mnie to przez siedem miesięcy, nie mogłam z bólu się schylić.
23 października 1944 roku moi chłopcy gdzieś tam biegali, przybiegli do domu i powiedzieli, że w lesie są banderowcy. Mąż zawsze mówił, że z nikim się nie kłócił, nie ma żadnego wroga, że się nikogo nie boi. Ale mieliśmy troje dzieci i powiedziałam, że pójdę do miasta na noc. To już było po południu. Mąż pracował w mieście (Zabłotowie) i wracał do domu na wieczór. Bałam się, że jak będzie wracał do domu, to go banderowcy złapią. Chciałam wyjść jemu naprzeciw, dać znać o zagrożeniu i byśmy spali razem z dziećmi w mieście.
Powiedziałam synom Tońkowi i Frankowi, by poszli nad brzeg Prutu: „tam będziecie czekać, a ja z małą 4,5 letnią córeczką przyjdę i razem przez tą wodę przejdziemy na drugi brzeg”. Oni czekali, ale ja już nie zdążyłam. Wtenczas na drogę wyszła Bronisława Kotarska, córka Feliksa Laskowskiego. Koło niej stała jej córka i dziewczynka ukraińska. Ona taka wystraszona pyta: „gdzie ty idziesz?” A ja mówię, że do Zabłotowa. A ona mówi: „Niech się dzieje Boska Wola, nie idę teraz, już jak jutro wyjadę do Zabłotowa, to do Trójcy nie wrócę.” Nie wiedziałam, że ona ma gdzieś schron. Obróciłam się, patrzę, a banderowcy idą dwójkami, wszyscy poubierani w płaszcze niemieckie, polskie, jakie tylko mieli, siwe, różne. Szli tak wszyscy z karabinami. Bronia jak ich zobaczyła, nie zdążyła mi nic powiedzieć i uciekła ze strachu. Myślałam, że pobiegła do domu. Przychodzę do kuchni, a jej nie ma. Jej córka i dziewczynka ukraińska przyszły za mną do kuchni. Ojciec Broni, Feliks Laskowski robił płótno, miał warsztat tkacki. Mówię do niego: „Panie Laskowski, banderowcy są już tutaj.” A on mówi: „Nie. To chyba partyzantka, ja siadam za warsztat”. On siadł za warsztat, a ja wsunęłam się pod łóżko. Koło tego łóżka stała maszyna do szycia i stół, a w wózku leżało małe dziecko. Weszłam tam pod to łóżko i moja córeczka Wandzia ze mną i tylko pomyślałam sobie wtedy, żeby mnie nie męczyli, może mnie zastrzelą i nie będę się tak męczyć. Te dwie dziewczynki były na środku kuchni. Wszedł banderowiec, twarzy jego nie widziałam. Miał wysokie buty i długi płaszcz z wojskowy. Zapytał tego dziadka po ukraińsku: „Wy Palaki ?”. Ale on nawet nie zdążył odpowiedzieć i banderowiec od razu go zastrzelił. Widziałam, jak się wywrócił nogami do góry i już leżał. Wtenczas banderowiec zaczął strzelać po całym mieszkaniu. Zastrzelił córkę Broni, ukraińską dziewczynkę i moją córkę leżącą przy mnie pod łóżkiem. Ja zostałam postrzelona serią w nogę. Wtedy wszedł drugi banderowiec i powiedział: „Weź słomy z siennika, zwiń, rzuć na wózek i zapal.” Zaczęło się wokół palić. Wybili okno wpierw w kuchni, a potem w drugim pokoju, aby był przeciąg. Zapalili łóżko, pod którym leżałam. Zaczął się palić mój żakiet, w którym później przyjechałam do Polski. Gdy banderowcy wyszli do drugiego pokoju, ja pomalutku wysunęłam się spod płonącego łóżka pod stół i tam leżałam ranna. Po chwili przyszli drudzy banderowcy i mówią, żeby szukać tytoniu, wódki, bieliznę, prześcieradła, męskie ubrania. Wszystko to zabierali na wozy. Potem zaczęli wszystko rozbijać w drugim pokoju. Zaczęło się robić duszno od dymu i trochę ciemno. Bałam się, że spalę się tam żywcem. Wyczołgałam się na korytarz, na próg, z wyjściem na ogród. Zobaczyłam, jak banderowcy ciągnęli sąsiadkę, wrzucili na zaprzęgnięty wóz, zawieźli ją do domu i tam zamordowali. Wystraszona wróciłam z powrotem na korytarz, położyłam się i czekałam, co dalej będzie. Ale robiło się ciemno i musiałam wyjść z płonącego domu.
Po kolanach przeczołgałam się przez drogę do Ukraińca o nazwisku Hrynyk. Tam była jego córka i synowa. A ja dalej czołgałam się rowem po kolanach aż do ich bramy. A oni rozmawiali bardzo nerwowo. Ich synowa podeszła do bramy i zobaczyła mnie leżącą we krwi. Poprosiłam ją, żeby mnie przenocowała do rana, bo męża nie ma w domu. Na pewno się odwdzięczy za pomoc w przechowaniu. Ona wzięła mnie do stodoły i schowała pod młynek do czyszczenia ziarna. Przykryła mnie słomą i ja tam leżałam całą noc zziębnięta i wykrwawiona. Nad ranem było słychać strzały wojsk sowieckich od strony Zabłotowa w kierunku Trójcy. Gdy nie było już banderowców, wczesnym rankiem Ukrainki przyprowadziły mnie do ich mieszkania i poczęstowały zsiadłym mlekiem. Rano przyszedł po mnie mąż z jednym uzbrojonym Żydem, który ostrym tonem zapytał Hrynyków dlaczego domy polskie spalone a ich stoi cały, dlaczego ranną nie zawieźli wozem do lekarza. Synowa tłumaczyła się, że nie było czym zawieźć, bo na wozie są kartofle. Ten Żyd polecił natychmiast zrzucić ziemniaki, wyścielić wóz słomą i tak okrwawioną zawieźć mnie do ukraińskiego lekarza w Zabłotowie. Lekarz powiedział, że nie jest tak źle, założył mi kilka szwów i tyle ja byłam u lekarza. Mąż sam robił maści, smarował i bandażował rany. Aż do lutego nie chodziłam o własnych siłach. Podpierałam się dwoma kulami. Lekarz powiedział, że już nigdy nie będę sprawnie chodzić. Pierwsze tygodnie mieszkaliśmy u znajomego kowala, a później w dużej hali fabrycznej nieczynnej fabryki papierosów w Zabłotowie. W lutym 1945 roku, pierwszym transportem, z mężem i dwójką synów, byliśmy „repatriowani” do Polski, na Ziemie Zachodnie. Panie w Zabłotowie namawiały mnie, abym jeszcze nie wyjeżdżała do Polski, bo noga jeszcze się nie zagoiła i mogę umrzeć w drodze. Ale ja wolałam umrzeć w drodze, niż być zamordowana przez banderowców, bo oni nadal na nas napadali. Jechaliśmy pociągiem towarowym siedem tygodni aż do Nowego Tomyśla.
Fragment wspomnień: Ludwiki Moździerz, które spisał Edward Laskowski
w książce „Ocalić od zapomnienia”. Pani Ludwika niestety już nie żyje. Feliks Laskowski - to dziadek autora, pochowany we wspólnej mogile w Trójcy wraz z dwunastoma członkami jego rodziny.
Wyszukał i wstawił B.Szarwiło