Na Wołyniu zamieszkałem w 1929 roku wraz z rodziną, w której było pięciu braci (ja najmłodszy), siostra i rodzice. Najstarsza siostra już w 1927 roku wyjechała, jako mężatka, do Kanady. Rodzice moi sprzedali dość duże gospodarstwo rolne koło Hrubieszowa w województwie lubelskim. Przenieśli się z cała rodziną na Wołyń, gdzie kupili duże gospodarstwo rolno-leśne – około 100 hektarów, w tym 50 hektarów lasów, 48 to były pola uprawne, łąki i pastwiska. Jako pięcioletni chłopiec szybko wrosłem w tamtejszą, polsko- ukraińska społeczność, z jej dwoma językami na co dzień i polską zmiękczoną gwarą wschodnią. Nasza kolonia Kowalówka, gdzie mieszkaliśmy, oraz sołectwo Budy Ossowskie były w 98 procentach zamieszkałe przez ludność polską, natomiast okoliczne miejscowości: Rzewuszki, Ossa, Bobły, Wierzbiczno i wiele innych były wyłącznie ukraińskie lub mieszane, ale z przewagą Ukraińców. Do roku 1039 stosunki sąsiedzkie i współżycie ludności polskiej i ukraińskiej były bardzo poprawne i nic nie wskazywało na to, że mogą być aż tak złe, jak okazało się to u nas na początku 1943 roku. Wówczas policja ukraińska, wysługująca się dotąd Niemcom w likwidacji Żydów, opuściła służbę u nich i pod sztandarem OUN-UPA, zajęła się mordowaniem Polaków. W naszej okolicy z początkiem 1943 roku rozpoczęły się uprowadzenia ludzi przez bojówki UPA.
Ludzie ci nigdy już nie powrócili do swoich rodzin, ginęli przeważnie z ran zadanych podczas tortur w słynnej kaźni UPA na Wołczaku. Starsi moi bracia, Władysław i Julian, jak i ja z Antosiem byliśmy świadomi, że jeśli te z premedytacją zaplanowane morderstwa nie zostaną przerwane przez nasze zbrojne oddziały, to dla nas, ludności polskiej nie będzie miejsca w tym rozszalałym żywiole OUN-UPA. Wielu Polaków, zwłaszcza Starszych nie przekonywały takie argumenty. Nie docierało do ich świadomości, że skończy się to ogólną rzezią polskiej ludności, że trzeba temu zapobiec, postawić zbrojna tamę, po prostu nie dać się zaskoczyć, nie dać się zabić bezkarnie i bez walki. Ci ludzie byli święcie przekonani, że z Ukraińcami żyją tu w zgodzie od wieków, często w zażyłej przyjaźni, skoligaceni poprzez małżeństwa i nie wierzyli, że tak nagle mogłoby się to zmienić, tym bardziej ze nie poczuwali się do żadnej winy wobec Ukraińców. Na zbrodnie dokonane przez UPA mieli jedną odpowiedź: Pewnie coś im przeskrobali, coś musieli zawinić. Byliśmy bezradni wobec takiej postawy, żaden argument nie trafiał do przekonania tych ludzi. Na takie i podobne reakcje było jedyne usprawiedliwienie – nasze polskie społeczeństwo nie było w porę uświadomione ani przygotowane psychicznie do tego, do czego zmierzało OUN-UPA, nafaszerowane opętańczą teorią Dmytra Dońcowa. Kiedy to wreszcie doszło do świadomości spokojnych, żyjących tam od pokoleń ludzi, było już za późno. Nie zdążyli, a czasami nie dali rady uciec : starość lub strach przed podniesioną siekierą czy widłami paraliżował ruchy. Małe dzieci nic nie rozumiały. Musieli zginąć ci, co nie mogli uciec, często w płomieniach własnych domów! Dlaczego? Bo byli Polakami, a OUN-UPA na haśle smerti lachom budowała zręby Samostyjnoj Ukrainy. My, Wołyniacy z kresów II Rzeczypospolitej przechodziliśmy to piekło, widzieliśmy to, czego nie da się opisać ani zapomnieć. Nie wiedziały o tym, a raczej nie chciały wiedzieć przez 45 lat władze PRL. Teraz nie chcą wiedzieć i nie zauważają tej potwornej zbrodni ludobójstwa na polskiej ludności dawnych kresów dzisiejsi władcy III Rzeczypospolitej. Powróćmy jednak do tamtych tragicznych dni, które u nas rozpoczęły się z początkiem 1943 roku. Coraz częściej dochodziły nas wieści, że tu i ówdzie ktoś został uprowadzony przez bandy UPA i zaginął bez wieści. ( Tak skwapliwie do dziś pogrobowcy UPA szermują określeniem „czystek etnicznych”, które to jako metody, niedawni jeszcze uczniowie Stalina i Hitlera sami stosowali.) Wiedzieliśmy i rozumieliśmy, że coś się już dzieje, toteż wzmogliśmy szczególną ostrożność w dzień, w nocy nie spaliśmy w domach. Życie stawało się nie do zniesienia, w ciągłym napięciu, obawie. W rozmowach i naradach rodzinnych, jak też z ludźmi z otoczenia, sąsiadami, którzy rozumieli, że zbliża się śmiertelne zagrożenie, informowaliśmy się wzajemnie o wszystkich zagrożeniach, obserwacjach, unikaniu bezpośrednich spotkań, o tym, jak dać się uprowadzić tam, skąd nikt już nie wraca. Mieszkaliśmy w kolonii, zabudowania nasze były postawione z dala od innych zabudowań, bardzo blisko lasu. W ogrodzonym obejściu rosło kilka wysokich dębów, które latem dawały cień. W czasie okupacji niemieckiej zainstalowaliśmy u nas nasłuch radia BBC z Londynu w języku polskim. Miejsce było idealne do nasłuchu zabronionych audycji, co w tym czasie było srogo karane, aż do najwyższego wymiaru kary włącznie. Nasze piękne dęby raz w tygodniu służyły jako wysokie słupy antenowe. Trzeba było tylko sprytnie zawiesić antenę i zdjąć po wysłuchaniu – wtedy krzepiących – audycji BBC, do czego ja z bratem Antkiem mieliśmy już taką wprawę, że trwało to zaledwie kilka minut. Audycje tę dowcipnie nazywaliśmy ( w gronie zaufanym): bum bum bum bum, bo taki był jej sygnał przed nadaniem wiadomości. Na wspomniane nasłuchy radiowe BBC przychodzili tylko wtajemniczeni, pewni ludzie, z którymi na zakazane tematy można było swobodnie rozmawiać i prowadzić dyskusje. A tak już na marginesie, to obydwaj z Antkiem, z uśmieszkiem i półgębkiem, wszystkich uczestników nasłuchu nazywaliśmy „spiskowcami”. Byliśmy młodzi i sami z zapartym tchem słuchaliśmy tych wieści. A że z grona „spiskowców” byliśmy najmłodsi, to mieliśmy ten przywilej, że jednej nocy ja miałem nasłuch, on pełnił wartę na zewnątrz, a następną audycję on był słuchaczem, a ja wartownikiem. Po zakończonej audycji umawialiśmy się na następne noce, z umówionymi znakami rozpoznania, stukaniem do drzwi domu. Stałymi słuchaczami BBC byli: Stanisław Gąsior – ppor. „Tęczyn”, Adam Kamiński – ppor. „Topór”, Bogusław Zapotocki – kapral „Śmiały”, Władysław Kata –sierż. „Szrapnel”, Julian Kata – kapral „Lanca”, Władysław Makrocki, Edward Makrocki, Antoni Kata – st. strzelec „Ketling” i najmłodszy w tym czasie Henryk Kata – st. strzelec „Prima” ( Wszyscy wymienieni w niedługim czasie zostaną członkami 27 Dywizji Wołyńskiej AK. ) Chcę tu nadmienić, że Władysław Czermiński, por. „Jastrząb”, który przez pewien okres mieszkał w Budach Ossowskich, w domu pana Lemińskich, w tym czasie, który wyżej opiuję, był już w Kowlu. UPA z Wołczaka chciała go pochwycić i uprowadzić jak wielu innych, ale to się jej nie udało; uciekł do Kowla, a my zwielokrotniliśmy czujność i mieliśmy się na baczności. Na Przełomie roku 1942 i 1943, przed świętami Bożego Narodzenia, wstąpiłem do tajnej organizacji ZWZ razem z moim kolegą, Stasiem Puszczewiczem. Przysięgę od nas przyjmował por. Zygmunt Rumel, ps. „Krzysztof Poręba”, w obecności Krzysztofa Markiewicza, ps. „Czart”, oraz Antoniego Kazimierskiego , ps. „Osika”, w Budach Ossowskich, w domu Stanisława Korolskiego. W owym czasie był też jednym z punktów kontaktowych ZWZ. Jako młodzi wówczas chłopcy tekst przysięgi i wstąpienie do Związku Walki Zbrojnej przeżyliśmy ze Staszkiem na swój młodzieńczy sposób – że coś się będzie nareszcie działo. Brat Władysław – sierżant rezerwy 6 Pułku Artylerii w Zamościu, Julian – kapral 43 Pułku Kawalerii w Równem i starszy ode mnie o trzy lata Antek wstąpili do ZWZ na pierwszym spotkaniu z por. Rumlem, zainicjowanym przez „Osikę” w naszym domu zaraz po Nowym Roku 1943. Dla wprowadzenia młodszego Czytelnika tych wspomnień – kilka uwag na temat topografii tych miejscowości oraz geneza nienawiści OUN – UPA do ludności polskiej i nie tylko polskiej. Wołczak to była niewielka wieś ukraińska, z dwiema rodzinami polskimi: Mikulskich i Buczków, wciśnięta jakby w obrzeże olbrzymich kompleksów leśnych Lasów Świniarzyńsko- Osiekrowskich, ciągnących się dziesiątkami kilometrów w kierunku północ-południe. We wsi Wołczak OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów) założyła swój sztab jednostki zbrojnej UPA (Ukraińska Powstańcza Armia), kureń Sosenki. Do niedawna był to oddział w służbie policji niemieckiej, między innymi wykorzystywany do likwidacji ludności gett żydowskich. Po likwidacji gett, wyszkolona w zabijaniu i grabieży mienia , UPA rozpoczęła likwidację ludności polskiej - pocz–tkowo wybrane ofiary. Do naszych i okolicznych miejscowości upowcy z Wołczaka robili co jakiś czas wypady po nowe ofiary, które poddawano różnym torturom, by potwierdzić domniemanie, często wymyślone oskarżenia lub z dzikiej zemsty propagandowej za jakieś odległe, sprzed wieków porachunki za doznane krzywdy, w myśl hasła: Wyryzaty wsich lachiw. Przywódcy OUN-UPA byli wiernymi wyznawcami teorii Dmytra Doncowa. Teorią tą ogłupili część społeczności ukraińskiej południowo- wschodnich Polski z 1939 roku. Jak już wyżej wspomniałem, chociaż należeliśmy już do ZWZ, to wszystko było jeszcze w stadium organizacji. Brak było decyzji, odgórnych władz konspiracyjnych do fizycznego zorganizowania oddziału zbrojnego, który by mógł odpowiedzieć na zadany gwałt, zahamować bezkarność UPA. Dojdzie do tego za jakiś czas, ale zbyt długie opóźnienie tych decyzji będzie okupione dziesiątkami tysięcy ofiar – niewinnych ludzi. W pierwszy dzień świąt Wielkanocnych 43 roku nacjonaliści UPA z Wołczaka otoczyli dom Stanisława Uleryka w Budach Ossowskich. Uciekającego ranili strzałem z karabinów, rannego już uprowadzili do sztabu UPA na Wołczak. Tam został zamęczony w słynnej kaźni w stodole pod lasem. Staszek Uleryk do 39 roku był komendantem młodzieżowej organizacji „Strzelec”, a więc był już niebezpieczny dla OUN-UPA. Po kilku dniach w nocy banderowcy otoczyli dom Bogusława Zapotockiego w kolonii Ossa. Był komendantem miejscowej ochotniczej straży pożarnej. Widział, co się wokół dzieje, zdawał sobie sprawę, że i jego banda z Wołczaka zechce zlikwidować. Nie nocował już w domu i widział z ukrycia otoczony dom. Już wiedział, co go czeka. Jeszcze tej nocy towarzyszyłem Bogusiowi w ucieczce do Włodzimierza. Miałem broń- rewolwer browninga. Raźniej mu było przechodzić ukraińskie miejscowości, gdzie można było się nadziać na miejscowych zwolenników silskiej bezpeki UPA. Na drugi dzień wróciłem do domu znanymi mi drogami, omijając ukraińskie wioski. W niedługim czasie po ucieczce Zapotockiego w podobnych okolicznościach uciekli do Włodzimierza Władysław i Edward Makroccy, a w ślad za nimi- po jakimś czasie – rodziny: żonz Władysława z synami Piotrem, Antonim oraz rodzina Edwarda. Były to jednak jednostki, które trzeźwo patrząc na to, co się dzieje, ratowały życie rodzin i swoje uciekając do miast, gdzie jeszcze było w miarę bezpiecznie. Pozostawała jedynie kwestia wyżywienia i zakwaterowania, o czym później. Nadszedł lipiec 1943 roku, gorący środek lata, na wsi okres żniw i pracy w polu. W wielu miejscowościach w tym czasie OUN-UPA przystąpiła do masowych mordów, pogromów i palenia całych polskich wsi i osiedli. 9 lipca 1943 roku wieczorem, w punkcie kontaktowym w Budach Ossowskich por. Zygmunt Rumel, ppor. Krzysztof Makiewicz, plutonowy podchorąży Wacław Kopczyński – mieszkaniec Bud Ossowskich, oraz Antoni Kazimierski – mieszkaniec kolonii Brodyszcze, ustalili, że w następnym dniu to jest 10 lipca, wymienieni oficerowie: Rumel i Markiewicz na polecenie delegata rządu w Londynie, Kazimierza Banacha „Linowskiego”, pojadą jako delegacja na pertraktacje z przedstawicielami strony ukraińskiej. Założony cel delegacji polskiej był otwarty i jednoznaczny – zaprzestanie i ustosunkowanie się do wykonywanych mordów i eksterminacji ludności polskiej przez OUN-UPA. Jak też rozważenie tematu uzgodnień i woli strony polskiej i ukraińskiej we wspólnej walce przeciw Niemcom hitlerowskim. Delegaci: Zygmunt Rumel i Krzysztof Markiewicz pojadą w pełnym umundurowaniu oficerów polskich na zaplanowane rozmowy do Kustycz. Powozić końmi będzie Witold Dobrowolski, mieszkaniec Kowalówki, sąsiadujący z Antonim Kazimierskim, u którego wymienieni oficerowie zatrzymają się na noc. W noc tę, z 9 na 10 lipca, oficerów będą ubezpieczać Antoni i Henryk Kata z bronią krótką. Zgodnie z tymi ustaleniami, ja z bratem Antkiem mieliśmy, toteż ubezpieczaliśmy oficerów – delegatów całą noc do 7 rano, do chwili wyjazdu z Witoldem Dobrowolskim. W tym dniu rano w sprawach organizacyjnych pojechał mój brat Władysław z Wacławem Kopczyńskim, ps. „Sokól”, do Włodzimierza Wołyńskiego i do Uściługa nad Bugiem. W Uściługu już w godzinach popołudniowych do punktu kontaktowego dotarła wiadomość, że dwaj oficerowie polscy i furman zostali bestialsko zamordowani w Kustyczach przez OUN-UPA. Byli to por.Rumel, ppor. Markiewicz i powożący końmi Witold Dobrowolski. Wiadomość o zabiciu naszej delegacji przez OUN-UPA w Kustyczach była szokująca, to było coś jak z okresu Dżyngis-Chana. Przestaliśmy mieć nawet nikłą nadzieję, że będziemy mogli połączyć się z Ukraińcami w jakąś wspólną walkę przeciw jednemu wrogowi, jakim był wówczas faszyzm, a jeśli już nie, to przynajmniej tolerować się, a nie wyniszczać, na co ręce zacierali zarówno faszyści, jak i komuniści. Ale jest to temat zbyt rozległy i pogmatwany, żeby można go było ująć w moich krótkich wspomnieniach, które chciałbym ograniczyć do jednego roku, toteż wracam do głównego wątku. Wacław Kopczyński i Władysław Kata noc z 10 na 11 lipca 1943 roku spędzili w Uściługu. Rano 11 lipca wrócili do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie w godzinach południowych napotkali mnóstwo Polaków, koczujących na ulicach, placach przykościelnych, często poranionych, okaleczonych, bez opieki lekarskiej, bezpośrednio zbiegłych przed siekierami i widłami rezunów, czy też karabinami UPA. Byli to ludzie z miejscowości koło Włodzimierza, takich jak: Smołowa, Oryczów, Sielec, kolonii Strzelecka Turówka i wielu innych. A więc stało się to najgorsze, czego obawialiśmy się od kilku miesięcy – nacjonaliści ukraińscy rozpoczęli na naszych terenach masowe pogromy i wybijanie ludności polskiej. Wacław Kopczyński, „Sokół”, do Bud Ossowskich już nie wrócił, pozostał we Włodzimierzu, natomiast Władysław Kata późnym wieczorem wrócił do domu. To od nas dowiedział się, że w naszej kolonii Kowalówka została zamordowana rodzina Piotrowskich – pięć osób, Mirosław Karaniewicz i cała wieś Dominopol, odległa od nas o około 4 kilometry. Ze wsi tej nie uratował się podczas pogromu nikt; mordowali ich we śnie po północy. Kilku osób, które ocalały nie było we wsi w czasie zagłady ponad dwustuosobowej społeczności. Po ograbieniu wsi Dominopol została spalona przez sotnie Sosenki z Wołczaka. Dwie polskie rodziny z Wołczaka – Mikulskich i Buczków wymordowano dzień wcześniej, czyli 10 lipca. Ocalał tylko nieobecny tego dnia Franio Mikulski, mój serdeczny kolega i przyjaciel z ławy szkolnej w Swojczowie. Po krótkich relacjach i szokujących wiadomościach, w atmosferze podenerwowania i niepokoju bracia Władysław i Antoni jeszcze tego dnia udali się do Bud Ossowskich, w celu zorganizowania samoobrony, zanim nasze miejscowości nie zostały bezpośrednio zaatakowane przez rezunów UPA. Próbowali namawiać ludzi do obrony, ale nawet te straszne wiadomości nie przekonały mieszkańców Bud o takiej potrzebie. Zaskakująca była bierność ludzi nieuświadomionych, nie rozumiejących potrzeby organizowania się w samoobronę przed niechybną śmiercią. Moi braciszkowie Władek i Antoś późną nocą wrócili do domu. Nikt tej nocy nie usnął, widmo grozy zaglądał ze wszystkich stron. Jeszcze po rozmowach z sąsiadami, nie widząc zapału do obrony, bracia Władysław i Julian, jeden z dwójką, drugi z trójką dzieci, żonami i naszą mamą wczesnym szarym rankiem 12 lipca polnymi drogami przez Wierzbiczno, Osiecznik, poprzez Piórkowicze, Janówkę i Radomle, uciekli do Kowla. Opuścili swoje domy dwoma zaprzęgami konnymi. Każdy obrał nieco inną trasę ucieczki, nie wszyscy razem. Tak było bespieczniej. Ja z bratem Antkiem pozostaliśmy; to też uzgodniliśmy wspólnie, że do Kowla przyjedziemy za kilka dni. Inwentarz żywy w trzech gospodarstwach zwolniliśmy z uwięzi i zagród. Sami trzymaliśmy się raczej miejsc mniej widocznych, z możliwością obserwacji. Wiedzieliśmy, że w zaistniałej sytuacji nasze miejscowości ulegną zagładzie, jak wiele innych, które już to, co najgorsze, spotkało. Nie wiedzieliśmy tylko, kiedy to nastąpi. Bierna postawa naszej społeczności w kwestii obrony skłoniła nas do opuszczenia wszystkiego, co posiadaliśmy. Nie chcieliśmy czekać świadomie na rezunów z UPA. Półtora miesiąca po opuszczeniu naszych domów, 30 sierpnia 1943 roku Budy Ossowskie i kolonia Kowalówka o świcie zostały otoczone przez uzbrojone bandy, które wyszły ze wsi Wołczak i Rzewuszki i dokonały masowej rzezi na ludności polskiej. Rezultat był przerażający: w Bydach Ossowskich ponad dwieście osób, w tym ponad osiemdziesięcioro dzieci, w Kowalówce na 23 rodziny 32 osoby zamordowane. Rodzina Czarneckich wymordowana cała; ojciec rodziny Jan Czarnecki – lat 55, żona Dominika - lat 53, córka Maria, mężatka – lat 23, córka Walentyna lat 19, dwaj synowie, bliźniaki Marian i Eugeniusz po 14 lat, najmłodsza córeczka Marii – Krystyna – lat 3. Uratował się tylko syn Staszek – lat 21, w tym czasie nieobecny. Pisząc te wspomnienia po latach wybiegłem nieco do przodu z wydarzeniami. Jak już wcześniej wspomniałem, po nieudanej próbie zorganizowania samoobrony w Budach w połowie 1943 roku z bratem Antkiem leśnymi i polnymi bezdrożami doszliśmy do Kowla. Podróż nocą do Kowla odbywaliśmy właściwie grupą pięcioosobową. Mieszkańcy Bud Ossowskich – Józef Spodniewski z żoną i kilkumiesięczną dziewczynką postanowili uciec do Kowla. Byli młodym małżeństwem. Józek wiedział, że posiadamy broń, i uznał, że raźniej im będzie uciekać z nami nocą. Z radością przyjęliśmy ich propozycję i obiecaliśmy pomoc w dźwiganiu bagażu, niezbędnego przy małym dziecku. Zatrzymywaliśmy się tylko na kilkunastominutowy odpoczynek, na posiłki i zmianę pieluch maleństwu. Przez całą podróż nocą dzieciak okazał się dobrym śpiochem. Rano zakotwiczyliśmy w Kowlu przy ulicy Monopolowej 27. Muszę też wspomnieć, że przed wyruszeniem do Kowla namawialiśmy do ucieczki jeszcze jedno małżeństwo z malutkim dzieckiem – Władka Czaplę i jego żonę Fredzię, moją koleżankę z ławy szkolnej. Władek bardzo chciał iść z nami, rozumiał powagę zagrożenia w przypadku pozostania z malutkim dzieckiem pośród rządnych łupu i krwi Lachów rezunów UPA. Freda nie zdecydowała się. ”Bo rodzice i młodsza siostra jeszcze zostają, bo trzeba przemyśleć, wszystko pozostawić, a z czym uciekać?...Nie jesteśmy nic winni Ukraińcom, dlaczego mielibyśmy wszystko pozostawić i uciekać w nieznane, na tułaczkę”. Takie i podobne rozterki zatrzymywały w swoich zagrodach tysiące niewinnych ludzi. Zostali zamordowani, bo byli Polakami. Nie potrafiliśmy nakłonić Fredzi do ucieczki razem z nami. Los tak chciał, tak pokierował, że Fredzia z dzieckiem, rodzicami i siostrą Joasią wyszła z pogromu obronną ręką, ale Władek Czapla został zamordowany… Jak już wspomniałem, rankiem dotarliśmy całą piątką do Kowla, Józek z żoną i dzieckiem szczęśliwi, my też, że bez przeszkód zakotwiczyliśmy przy ulicy Monopolowej 27 u państwa Kuczyńskich, mieszkańców Kowla. Moi starsi bracia Władysław i Julian z rodzinami i naszą mamą zdążyli wyjechać do Kowla zaraz po wymordowaniu Dominopola i rodziny Piotrowskich w Kowalówce. Zastaliśmy ich w Kowlu. Ucieszyli się, że widzą nas całych i żywych, choć dopiero po kilku dniach od ich wyjazdu.
Fragment wspomnień H. Katy z książki "Wojenne Wichry" Wyszukał i wstawił : B. Szarwiło