Urodziłam się na Kresach w Małopolsce Wschodniej, ale świadome dzieciństwo i lata wojny spędziłam na Wołyniu w Armatniowie. Była to mała miejscowość zamieszkała przez osadników wojskowych, położona na skrzyżowaniu szosy Łuck – Równe i linii kolejowej Kiwerce – Równe, otoczona zewsząd rdzennie ukraińskimi wsiami. Mieszkaliśmy w szkole, gdzie moja mama pracowała jako nauczycielka, a jednocześnie kierowniczka tej placówki. Ojciec mój był zawodowym oficerem, przeniesionym w stan spoczynku w 1936 ze względu na zły stan zdrowia. Szkoła była nieduża – 4-klasowa. Mieściła się w pewnym oddaleniu od wsi, przy drodze do lasów hr. Jezierskiego. Niedaleko szkoły na rozstajnych drogach stał wysoki krzyż, gdzie odbywały się majowe nabożeństwa, bo do kościoła było aż 7 kilometrów. Na krzyżu wisiał ryngraf z wizerunkiem Matki Boskiej. Uciekając z Armatniowa w 1943, zabraliśmy go ze sobą. Jest teraz na grobie rodziców na Powązkach. Tuż za wsią, a właściwie osadą, złożoną z 10-11 domów płynęła mała rzeczka Konopielka, a zaraz za nią rozciągały się ogromne lasy, sięgające podobno aż po Briańsk. To położenie: las i Ukraińcy, odcisnęło na moich wojennych przeżyciach szczególnie bolesne piętno. Szkoła była wielonarodowościowa. Uczęszczały do niej dzieci polskich osadników, niemieckich kolonistów i ukraińskich chłopów z pobliskich wsi. O ile z niemieckimi kolonistami mama miała różne zatargi, to do rodziców swoich ukraińskich uczniów odnosiła się życzliwie. Nie polonizowała ich na siłę, szanując obyczajową i religijną odrębność, współczuła biedzie i nie stosowała kar pieniężnych za nieprzysyłanie dzieci do szkoły zimą. Słyszałam raz, jak tłumaczyła inspektorowi, który robił jej wymówki za zbyt łagodne podejście: „Gdyby ojciec Hrycia miał 7 złotych na grzywnę, to kupiłby dziecku buty i chodziłoby do szkoły, bo wiosną i latem chodzi. To nie jest żaden bojkot polskiej szkoły, tylko brak butów i ciepłej odzieży”. Nic więc dziwnego, że wśród miejscowej ludności cieszyła się sympatią i szacunkiem. Uczucia te wytrzymały najcięższą próbę i uratowały nas z krwawej pożogi, jaka ogarnęła Wołyń w 1943 roku. (...)Wojnę wyobrażałam sobie bardzo prosto. Polskie wojsko od razu na granicy da Niemcom takiego łupnia, że raz na zawsze odechce się im napadać na inne kraje. Propagandę wojenną łykałam jak gęś kluski, toteż byłam ufna, czułam się bezpieczna i pewna naszego zwycięstwa. Pierwsze bomby spadły na Armatniów już 2 września.
Byliśmy daleko od linii frontu, mała osada pod lasem, bez wojska i godnych bombardowania obiektów. Mieliśmy, co prawda, to nieszczęsne skrzyżowanie szlaków komunikacyjnych, ale nie ono stanowiło przedmiot ataku. Wszystkie bomby wybuchały bowiem tuż koło domów położonych z dala od szosy. A my, zgodnie z przysłowiem „szewc bez butów chodzi”, nie mieliśmy jeszcze własnego schronu, bo tata powołany do Terenowej Obrony Przeciw Lotniczej znikał na całe dnie. Budował schrony na terenach bardziej strategicznych niż nasza wieś. Skąd mógł wiedzieć, że niemieccy lotnicy będą chcieli zniszczyć te parę domów? Uciekliśmy do wykopanej w podwórzu piwnicy. Nienawidziłam jej od zawsze, bo było to miejsce mego potencjalnego aresztu za jakieś szczególne przewinienia. Teraz leżałam z nosem w kartoflach, przygnieciona ciężarem mamy, chroniącej mnie w ten sposób od odłamków, ogłuszona wizgiem pikujących samolotów, wyciem i hukiem wybuchających bomb. Odmawiałam na cały głos modlitwę „Pod Twoją obronę uciekamy się...” tak, aby moje słowa, przez otaczający zgiełk, dotarły do Tej, która miała nas wziąć w opiekę. Bombardowanie w końcu ustało, ale jeden z samolotów długo krążył bardzo nisko nad szkołą, ostrzeliwując ją z karabinów maszynowych. Dopiero jak wypełzłyśmy z naszej kryjówki i zobaczyłyśmy półżywą z przerażenia Stasię, czternastoletnią uczennicę naszej szkoły, zrozumiałyśmy, co się stało. To właśnie na nią polowali eleganccy, niemieccy lotnicy, krążąc ponad szkołą. Biedactwo czołgało się w wielkim pośpiechu pod studnię z daszkiem, a oni śmiejąc się, latali wkoło i strzelali. Byli tak nisko, że widziała ich rozbawione twarze. Opowiadanie Stasi wstrząsnęło mną. Zrozumiałam, że wojna, która tak szybko do nas dotarła, nie ma nic wspólnego z moimi dziecinnymi wyobrażeniami o niej. Zrozumiałam też, że Niemcy są okrutni i bez serca, skoro atakują bezbronne domy i dziewczęta. W obawie przed kolejnymi bombardowaniami – a było ich jeszcze kilka – schroniliśmy się wszyscy do pobliskiego lasu. Otępiała z przerażenia, zamieniona w wielkie ucho nadsłuchujące, czy nie lecą samoloty, niewiele pamiętam z tej eskapady: rozłożysty dąb, pod którym koczowaliśmy, sześcioletniego Jędrka, uciekiniera z Katowic, zupełnie pozbawionego instynktu samozachowawczego, który zachowywał się tak, jakby z nieba leciały gruszki, a nie bomby. Ja nie jadłam, nie spałam, wymiotowałam i nie mogłam zrozumieć, jak można bać się bardziej pokrzyw, w które wpycha nas mama, niż nurkujących i ostrzeliwujących drogę samolotów. Lubiliśmy się bardzo. Był to pierwszy chłopiec, który obiecał, że po wojnie ożeni się ze mną, bo mam „takie śliczne, małe łapusie”. Mimo to działał mi na nerwy i po trosze zawstydzała jego nieustanna ciekawość lasu i dręczenie taty, aby mu pokazał żywego dzięcioła, tak jakbyśmy byli na zwykłej wycieczce. Nie pamiętam, po ilu dniach wróciliśmy do domu. Wiem, że było już zupełnie spokojnie. Skończyły się naloty, przejechały szosą czarne limuzyny z udręczonymi paniami, dziećmi, pieskami. Wydawało się, że wojna się skończyła. 17 września pod wieczór bawiliśmy się z dzieciakami „w chowanego” w zaroślach obok szkoły. Usłyszeliśmy dziwny, nieznany dotąd hałas, coś jakby grzechotało, tysiące grzechotek. Wybiegliśmy na wysoki nasyp i w dole zobaczyliśmy po raz pierwszy w życiu czołgi. Jak ogromne żółwie z czerwoną gwiazdą pełzły po szosie umajone kwiatami. Może dlatego nie wyglądały aż tak groźnie, bo siedzący w otwartych włazach żołnierze, śmiejąc się, machali do nas przyjaźnie rękami. Wydawało mi się, że oni idą pomóc nam bić się z Niemcami, ale bardzo szybko przekonałam się, że jest wręcz przeciwnie, a to, co widzieliśmy na szosie, było kolejnym rozbiorem Polski. Nastały nowe porządki. W klasie orła z koroną zastąpił herb radzieckiej Ukrainy, okrągły jak księżyc w pełni. Dwa lata później był bardzo przydatny w zabawie – rzucaliśmy nim, niby dyskiem, na przyszkolnym pastwisku. Zniknął krzyż, pojawiły zaś się propagandowe plakaty. Pamiętam zwłaszcza jeden z nich. Może ośmioletnie dziecko nie wie, co to duma narodowa, ale ja, wychowana patriotycznie kresowianka, wiedziałam i ten plakat boleśnie ranił moje uczucia. Przedstawiał on potworne ptaszysko, karykaturę orła z koroną, trzymające w zakrwawionych szponach wynędzniałego, ukraińskiego chłopa w wyszywanej koszuli. Wyciągał on błagalnie ręce do pyzatego i krasnolicego czerwonoarmisty, bagnetem przebijającego drapieżnego ptaka. Kiedy wybuchła wojna niemiecko-radziecka natychmiast, osobiście i z prawdziwą rozkoszą, podarłam ten plakat na strzępy. (...) Parę tygodni po wkroczeniu bolszewików wyjechali do Niemiec armatniowscy koloniści. Nikt ich specjalnie nie żegnał ani po nich nie płakał. Mijając szkołę, jeden z nich zawołał do mamy: „Ma pani szczęście, kierowniczko, że przyszli Ruscy, bo gdyby to byli nasi, to wisiałaby pani na drzwiach szkoły”. Wracała ta groźba do mnie, jak złowrogie echo przez całą późniejszą, już niemiecką, okupację. (...)Nadeszła pierwsza wojenna, wyjątkowo sroga, mroźna zima. Podobno nie było takiej w naszych stronach od 100 lat. Zamieć zasypała domy, a mróz nocą sięgał -30°C. I w taką mroźną noc, 10 lutego 1940 roku obudził mnie przed świtem straszny, spazmatyczny płacz mamy. Wywożono osadników! Jej uczniów. Przez wychuchane w zalodzonej szybie okienko widziałam sunące sanie z pochodniami, konwojowane przez jeźdźców w „budionówkach”. Nazywaliśmy ich „czubarykami”. Widok był zatrważający i przypominał obraz Artura Grottgera „Zsyłka”. Mama w nocnej koszuli, okryta futrem, prawie bosa, płacząc wynosiła wszystko, co w domu było do jedzenia. Ignorując protesty odpędzających ją konwojentów, ładowała co tylko mogła na sanie z wywożonymi sąsiadami. Przemoc i wojna znów dały znać o sobie, burząc złudny spokój miesięcy poprzedzających zsyłkę. (...) Po wywiezieniu osadników w opustoszałej wsi zostały głodne koty, bezpańskie psy i my w polskiej szkole – samotni w morzu ukraińskich wsi. Był porządek w tej zbrodni, a my nie mieściliśmy się w „rozdzielniku”, bo ojciec, chociaż wojskowy, nie był osadnikiem. Ale wiedzieliśmy, że i na nas przyjdzie kolej, że to tylko kwestia czasu. Zaczęliśmy się przygotowywać do drogi, gromadzić zapasy: suchary, mąkę, tłuszcze, ciepłą odzież. Którejś letniej nocy, w parę tygodni po drugiej wywózce obejmującej uciekinierów zza Buga, nad ranem zbudził nas łomot do drzwi. Ojciec uchylił okno sypialni na piętrze i zapytał: „Kto tam?”. „Otkrojtie! NKWD”. Mama skoczyła z łóżka, ściągając ze mnie kołdrę, kazała się ubierać, a sama zaczęła wrzucać do worków przygotowane wcześniej rzeczy. Ciocia Hania, która spała na parterze, poszła otworzyć drzwi. Usłyszeliśmy śmiechy i rozbawione głosy, w tym jeden dziwnie znajomy. Kiedy zbiegliśmy po schodach, zobaczyliśmy mocno „wesołego” naszego proboszcza w towarzystwie autentycznego pułkownika NKWD. Taki sobie po prostu umyślili żart. Nigdy nie słyszałam mamy tak strasznie besztającej księdza, do którego zawsze odnosiła się z szacunkiem i sympatią. Mimo to nie wyrzuciliśmy naszych nieproszonych gości, a na stół, zgodnie z ich oczekiwaniami, wyjechała wódka i zakąski przygotowane ad hoc przez wielce zgorszoną, a bardzo religijną ciocię Hanię. Siedziałam cichutko w kąciku, wracając powoli do siebie po ciężkim przerażeniu i zastanawiałam się, jak ksiądz będzie za kilka godzin odprawiał mszę, skoro je, a co gorsza pije alkohol. Nic nie mówiłam, ale kiedy sięgnął po kawał gorącej kiełbasy, nie wytrzymałam i łamiąc zasadę „dzieci i ryby głosu nie mają”, powiedziałam: „Proszę księdza, przecież dziś jest piątek”. Natychmiast wyleciałam za drzwi, a tam rozczulona ciocia wycałowała mnie serdecznie i pochwaliła, burcząc pod nosem: „Dopiero niewinne dziecko musiało mu przypomnieć o powinnościach kapłańskich. Dobrze cię wychowałam, kochanie”. Zgorszeni moim zachowaniem rodzice byli jednak innego na ten temat zdania, ale od tego zdarzenia przestali podsyłać księdzu na plebanię obiadki i domowe smakołyki. Pierwsze wojenne wakacje spędziłam, jak zawsze, w Stryju u babci. (...)Pobyt w Stryju był jak zwykle wspaniały, ale rozstanie – pamiętam do dziś – rozpaczliwe. Nie chciałam wracać na Wołyń, wyjeżdżać z domu, który kochałam. W tym ślicznym, wygodnym wagonie płakałam histerycznie aż do Zdołbunowa, tak jakbym przeczuwała, że nigdy więcej już nie zobaczę Stryja. Z babcią spotkałam się dopiero po wojnie w 1947 w Nowym Sączu, gdzie do śmierci mieszkała. A dom, w którym się urodziłam, spłonął zaraz po ich wyjeździe do Polski. Po powrocie do Armatniowa zaczęła się zwykła, codzienna rutyna. Rano szkoła, odrabianie lekcji, a po obiedzie zabawy z dziećmi. Mieliśmy już nowych sąsiadów, ukraińców-przesiedleńców znad Buga. Przywieziono ich w parę tygodni po zsyłce osadników. Zajęli opuszczone gospodarstwa, ale też byli poszkodowani, bo tęsknili za pozostawioną nad Bugiem własną ziemią, na której zbudowano fortyfikacje wojskowe. Całe dnie teraz mówiłam po ukraińsku, bawiąc się ze swoimi nowymi przyjaciółmi: Olą, Stiopą, Hryciem i innymi, których imion już nie pamiętam. Polskiego używałam tylko w domu, choć i tu czasami się zapominałam. Pamiętam, jak poprosiłam tatę przy obiedzie: „Daj meni wyłki”, i widelec od razu wylądował na mojej głowie, przypominając mi, kim i gdzie jestem. Paśliśmy razem krowy, kąpaliśmy się w płytkiej, porośniętej rzęsą sadzawce. Po tej kąpieli wracałam zazwyczaj do domu cała zielona. Pomagałam im w pracach przy lnie, sianie, wykopkach. Lubiłam piec w ognisku ziemniaki, jabłka, chleb – były to delicje, jakich w domu nie jadłam. Jeździłam na oklep na koniach, pławiąc je w rzece, ale najbardziej lubiłam wyprawy na ryby nad Konopielkę i do lasu, gdzie zbieraliśmy wszystko, co nadawało się do jedzenia. Lasy były własnością hrabiego Jezierskiego i przed wojną chodziłam tam z tatą, za zgodą nadleśnictwa, na grzyby. Chłopskie dzieci jednak nie miały tam wstępu i każde naruszenie tego zakazu było traktowane jako kradzież, co przy spotkaniu z gajowym groziło, w najlepszym wypadku, odebraniem zbiorów. Wojna i „radzieckie porządki” otworzyły las. Bez przeszkód chodziliśmy już wszyscy razem na jagody, poziomki, maliny, a jesienią na grzyby i żurawiny. Zbieraliśmy też całymi workami dorodne żołędzie jako karmę dla świń. Podobno od takiej paszy były tłuste i miały bardzo smaczną słoninę – przysmak ukraińskiej kuchni. Byłam ekspertem w sprawie grzybów. Zbierałam je z tatą od małego dziecka, wiedziałam, gdzie są najlepsze grzybowiska, bo las znałam bardzo dobrze, byłam przecież „tutejsza”. Lubiłam nasze leśne wyprawy i bardzo boleśnie odczułam, kiedy przyszedł czas, że lasy stały się niebezpieczne i już nie można było hasać po nich bezkarnie. Pamiętam błoto, wspaniałe, czarnoziemne, wołyńskie błoto. Jak miło było udeptywać je bosymi nogami na gęste, podobne do lepienia ciasto. Jakie piękne babki, placki i „ozdobne korowoje” wypiekałyśmy z niego na poboczach drogi, jakie jeziora i fosy budowaliśmy w rowach. Najpiękniejsze jednak były łąki nad Konopielką pod lasem. Tak ukwieconych, bujnych łąk nigdy już potem nie widziałam, a te nad Radomką, po których dziś ugania moja wnuczka, wydają mi się, mimo swojej niezaprzeczalnej urody, zwykłą, jałową pustynią. Po wielu latach wróciło do mnie echem wspomnienie wołyńskich łąk i wieczorów nad rzeką. Którejś jesieni graliśmy z przyjaciółmi w brydża do późnej nocy w naszej leśnej chacie. Po skończonej grze wyszliśmy jeszcze na spacer. Było zimno. Pierwsze przymrozki posrebrzyły łąkę, nad którą wisiał wielki jak dynia, prawie biały księżyc. W jednej chwili, bez porozumienia objęłyśmy się wpół z moją kresową koleżanką i zaśpiewałyśmy to, co w taką noc śpiewały zwykle ukraińskie dziewczęta:
Szczo to za niceńka
Hospody jasnaja
Wydno chof hołky zbira...
Ciągnęłyśmy wysoko, najpierw jedną, a później inne pieśni, a głosy w ciszy nocnej niosło, aż do wsi. Pod koniec śpiewaliśmy już we troje. I tylko „warszawski” mąż mojej przyjaciółki usiłował przerwać ten koncert. „Przestańcie – mówił – błagam was, przestańcie straszyć ludzi”. Przeżył Powstanie i miał z Ukraińcami bardziej jednoznaczne, niż my – kresowiacy, porachunki. Zimą nie było już tylu uciech, topniała nasza paczka, a po drodze na sankach uganiali się tylko ci, co mieli buty i ciepłe ubrania. Wołyń nie był życzliwy dla saneczkarzy. Płaski jak stół, zasypany każdej zimy głębokimi śniegami, z których wiatr formował wysokie, dwumetrowe nieraz zaspy. Jeździliśmy więc najczęściej po wyślizganej sańmi drodze, ciągnąc sanki na zmianę lub podczepiając się do sań, jakimi chłopi wywozili drewno z lasu. Nie wszyscy lubili takich pasażerów na gapę. Nieraz dostałam przez łeb batem albo spadłam z sanek w kopny śnieg, ledwie je potem doganiając. Kiedyś podczepiłam się do sani pełnych świeżo ściętych gałęzi, byłam bezpieczna, bo niewidoczna. Co z tego, skoro chłop śmignął konia batem, koń poniósł, zleciałam do rowu, a moje piękne saneczki, których mi wszyscy zazdrościli, odjechały na zawsze. Od tej pory musiałam jeździć na szufli do odgarniania śniegu. Inwencja wojennego dziecka i jego zdolność przystosowania się do każdej sytuacji była, jak widać, niewyobrażalna. W długie zimowe wieczory siadywałam z dziećmi na piecu, przeważnie w chacie Stiopy, słuchając niesamowitych opowieści jego mamy o duchach, zjawach, upiorach, wilkołakach. Nie wiem, skąd to się wszystko brało? Chyba powstały one na prawosławnych cmentarzach, na których pełno było białych, postrzępionych płacht – resztek po wyszywanych ręcznikach, jakimi przyozdabiano groby dziewczyn, zmarłych w panieństwie. Kiedy do dziewczyny przychodziły swaty, wybraniec dostawał wyszywany osobiście przez nią ręcznik i obwiązany nim szedł dumnie przez wieś, zawiadamiając w ten sposób, że jego oświadczyny zostały przyjęte. Jeśli do dziewczyny, zamiast swatów, przychodziła śmierć, weselnym ręcznikiem opasywano krzyż na jej mogile. Trzeba było mieć dużo odwagi, aby nocą przejść koło ukraińskiego cmentarza pełnego białych zjaw, szelestów, a nieraz jęków zdziczałych kotów. (...)22 czerwca 1941 o świcie zbudził nas warkot messerschmittów i grzechot karabinów maszynowych. Wybuchła wojna niemiecko-radziecka, a my byliśmy tym razem bliskim zapleczem frontu. Rankiem pobiegliśmy z dzieciakami do szosy, aby ze zwykłego miejsca w krzakach na nasypie obserwować kawalkadę naładowanych po brzegi ciężarówek, którymi ewakuowały się radzieckie władze. Czułam złośliwą satysfakcję, patrząc jak uciekają w popłochu ci, co przez lata wypominali nam haniebną ucieczkę naszego rządu w 1939 roku. Uczucia miałam jednak mieszane. Cieszyłam się, to prawda, brałam odwet za szydzenie z polskiego tchórzostwa, ale z drugiej strony bałam się Niemców. Wiedziałam już, do czego są zdolni, i pamiętałam o groźbie niemieckiego kolonisty. Może rzeczywiście będą chcieli powiesić moją mamę? Front przybliżał się błyskawicznie. Znów powróciły naloty, a wraz z nimi wymioty, głodówka i bezsenność, bo samolotów ciągle bałam się okrutnie. Tym razem nie mogli latać tak bezkarnie jak w 1939, bo szlaków komunikacyjnych broniły zenitówki i radzieckie myśliwce, a walki powietrzne toczyły się nad naszymi głowami. Jedną z nich widziałam osobiście. Leżałam w kartoflisku, wtulona w głęboką bruzdę, przerażona, ale jeszcze bardziej ciekawa tego, co dzieje się nad ziemią. Obróciłam się twarzą do nieba, na którym walczyły dwa samoloty, zataczając szerokie koła. Nurkując i wznosząc się do góry, usiłowały się nawzajem zestrzelić. Skończyło się remisem, ze wskazaniem na zwycięstwo radzieckiego pilota, którego samolot lekko dymiąc odleciał w kierunku bazy. Niemiec nie miał tyle szczęścia, kilka kilometrów za wsią runął na ziemię i spłonął w słupie ognia. Koło naszej szkoły okopała się bateria zenitówek. Zrobiło się tak niebezpiecznie, że znów musieliśmy wynieść się z domu. Tym razem pojechaliśmy do znajomych na pobliski chutor, z dala od linii kolejowej i szosy. Mieli oni solidnie wybudowany schron, w którym bezpiecznie przeżyliśmy ataki lotnicze na stację kolejową. Zebrała się tam spora grupa dzieciaków, więc w przerwach między nalotami bawiliśmy się wesoło, zapominając o grożącym niebezpieczeństwie. Bezsprzecznie było mi tam lepiej i normalniej niż w lesie, do którego uciekliśmy w 1939. (...)Wojska radzieckie były w odwrocie. Co prawda gdzieniegdzie toczyły się jeszcze zaciekłe walki, słychać było coraz bliższą kanonadę artyleryjską. Mówiono o bitwach pancernych, ale generalnie armia cofała się, pozostawiając po sobie opuszczone z braku benzyny lub zaryte w błocie czołgi, skrzynki amunicji, broni itp. Bocznymi drogami coraz częściej przemykały grupki znękanych, brudnych i głodnych żołnierzy z rozbitych oddziałów. Nie czuliśmy do nich już niechęci, pomagaliśmy w miarę możliwości, współczując. Byli ludźmi w potrzebie. Wreszcie i na naszym chutorze zrobiło się niebezpiecznie, więc na czas przetaczania się frontu przenieśliśmy się wszyscy do Botynia. Była to wieś ukraińska, skrajnie nacjonalistyczna. Przed wojną zabito tam dwóch Ukraińców z OUN-u. Mieszkańcy wsi nocą potajemnie postawili im pomnik. Polskie władze pomnik zburzyły, a po pewnym czasie znów ktoś go odbudował. Mimo tego schroniliśmy się do Botynia, bo w 1941, nie przychodziło jeszcze nikomu do głowy, że z ich strony może nas spotkać coś złego. W dwa lata później wolelibyśmy raczej zginąć od bomb, niż wejść do takiej wsi. Znajomi chłopi przyjęli nas serdecznie. Gnieździliśmy się wszyscy pospołu w obszernej, murowanej piwnicy, kiedy strzelała artyleria. Noce były spokojne, w nocy Niemcy odpoczywali. Było ciepło, więc spaliśmy w sadzie pod drzewami, obdarowani przez uczynną gospodynię jej wyprawnymi pierzynami. Lepiej, żeby była mniej gościnna, bo takich wszy, jakich nabawiłam się w Botyniu, nie widziałam do końca wojny. Zupełnie nie pamiętam, jak długo trwała nasza poniewierka poza domem. Dla mnie, w odróżnieniu od wrześniowej wyprawy do lasu, była ona bardziej pełną przygód wycieczką niż utrapieniem. Skończyło się to zaraz po wkroczeniu Niemców. Pierwszy patrol przyjechał na motocyklach z przyczepą. Było ich trzech, młodych, ogolonych i czysto, elegancko ubranych. To dziwne, że nie pamiętam jak byli uzbrojeni, a pamiętam, że na szyjach mieli apaszki w grochy. Nigdy nie widziałam tak ubranego wojska. Pełni najgorszych przeczuć wróciliśmy do domu, nie wiedząc, co przyniesie nam nowa okupacja. (...)Dla Ukraińców nastały lepsze czasy, Niemcy ich wyraźnie faworyzowali. Powołali władze ukraińskie, uzbroili policję, tzw. Schutzpolizei, której dali dużą swobodę działania. Chodzili oni po wsi czarno umundurowani z przewagą takich samych charakterów. Mówiono, że mają czarne podniebienia. Brałam to dosłownie i bardzo mnie ciekawiło, jak takie podniebienie wygląda, ale na szczęście miałam już trochę oleju w głowie i nie odważyłam się któregokolwiek z nich poprosić, żeby mi je pokazał. Zresztą mama w porę zdążyła mi wytłumaczyć, że to po prostu znaczy, że są nienawistni wobec różnych ludzi, zwłaszcza Żydów, a także Polaków, o czym niebawem mieliśmy się przekonać. W szkole zawieszono tryzub. Jakoś nie mogę godła Ukrainy nazywać po polsku „trójząb”, bo ten kojarzy mi się z Neptunem i radosnym Świętem Morza. Inaczej niż tryzub, na widok którego odżywają wspomnienia pożarów, trwożnych nocy, zamęczonych, okaleczonych ludzi – słowem to wszystko, o czym od lat staram się zapomnieć. No więc, wisiał tryzub, a ja uczyłam się trzeciego z kolei hymnu państwowego „Szcze ne wmerła Ukraina...”. Śpiewałam „Szcze ne wmerła”, dukałam po niemiecku „Unser Fuhrer Adolf Hitler”. Językiem wykładowym był ukraiński, nowym dla nas wszystkich – niemiecki. Cała ta, bynajmniej, nie sentymentalna edukacja, spływała jednak po mnie jak woda po gęsi, nie wyrządzając większych krzywd w skołatanej od tego łepetynie. Byłam Polką, wiedziałam o tym. Mogłam się uczyć jeszcze 100 obcych hymnów, a i tak nie naruszyłoby to mojej głębokiej wiary, że chociaż Polski nie ma – wróci Niepodległa, tak jak wróciła po zaborach. Zresztą zabawa w ukraińską szkołę nie trwała długo, bo po pewnym czasie wszystkie instytucje oświatowe zostały zamknięte. Coś zaczęło iskrzyć w niemiecko-ukraińskim „kochajmy się”, złudzenia co do ustanowienia przez Niemców „Samostijnej Ukrainy” też pewnie wyblakły, bo którejś nocy „szucpolicaje”, jak ich nazywano, podpalili w naszej gminie (a także w innych miejscowościach) posterunek i z niemiecką bronią uciekli do lasu. Skutki tych wydarzeń dla nas, Polaków, okazały się wkrótce tragiczne. Ale to było znacznie później, bo w pierwszych miesiącach okupacji Ukraińcy i Polacy, przynajmniej w naszej okolicy, byli jeszcze nie podzieleni, wspierając się wzajemnie w grze „w chowanego” z okupantem. Bo chowano, ukrywano wszystko, co zakazane – od rzeczy, po zwierzęta i ludzi. Chłopi chronili prosiaki przed kolczykowaniem, aby móc je tuczyć dla siebie, a nie dla Niemców; oddawano sąsiadom nadprogramowe, tj. posiadane ponad dozwoloną liczbę, krowy w fikcyjnym akcie kupna-sprzedaży. Ukrywano zbiegłych jeńców i własne dorastające dzieci wyznaczane na roboty do Niemiec. Znikały one po prostu w leśnych przysiółkach, gdzie Niemcy nie zaglądali, bojąc się partyzantów. Mój tata, wbrew zarządzeniom, ani myślał pozbawić się broni. Po prostu ukrył rewolwer w przemyślnym schowku. Ostentacyjnie natomiast oddaliśmy radio, bo w okolicy wszyscy wiedzieli, że je mamy. Niewielu jednak wiedziało, że stary gruchot, jaki pozwoliliśmy zarekwirować, nie był jedynym posiadanym przez nas aparatem. Tuż przed wojną kupiliśmy nowoczesny, wielolampowy odbiornik Philipsa i tego radia, podobnie jak rewolweru, nie oddaliśmy. Służył on rodzicom i ich znajomym do słuchania audycji z Londynu przez cały nasz pobyt w Armatniowie. Przed ucieczką do Łucka radio zostało gdzieś wywiezione z domu, myślę, że do polskiej placówki samoobrony w Przeobrażu. (...)Na szczęście wizyty Niemców w naszej wsi zdarzały się rzadko. Jeździły do Johanowa ciężarówki Baudienstu po drewno, czasem przejechał jakiś samochód z władzami i to wszystko. Gdyby nie linia kolejowa, po której co pół godziny toczyły się transporty na wschód, można by o wojnie i okupacji zapomnieć. Inaczej było pewnie w miastach: w Łucku czy Równem, ale tam zaglądaliśmy teraz rzadziej, bo ludności cywilnej nie wolno było jeździć pociągami. Nie wiem, czy podobny zakaz istniał także na innych terenach okupacyjnych i czy niemieckie auta gdzie indziej zatrzymywały się na prośbę cywilów, by ich podwieźć do rogatek miasta, choć to też było zabronione. Na Wołyniu to podróżowanie „okazją” było bardzo popularne. (...) W rok później, kiedy mieszkaliśmy już w Łucku... (...) ... siedziałam przy pianinie, brzdąkając jakieś polskie „zakazane piosenki”, gdy ktoś zapukał do drzwi. Wszedł leutnant SS – zmartwiałam, bo wiedziałam, co gram. A on najczystszą polszczyzną powiedział: „Nie przeszkadzaj sobie, moje dziecko, graj, ja chętnie posłucham”. Łatwo powiedzieć „graj”, jak palce miałam sztywne ze strachu. Był to ten sam uczynny SS-man, który podwiózł mamę do Łucka, tyle że w samochodzie przy kierowcy mówił wyłącznie po niemiecku. Przyszedł do nas w odwiedziny, bo chciał sobie porozmawiać po polsku. Był Polakiem z Bydgoszczy. To prawda, że w tamtych stronach Polacy przymusowo byli wcielani do niemieckiego wojska, ale przecież nie do SS. Wypił herbatę, porozmawiał z rodzicami, a potem zapytał, czy może zagrać na pianinie? Usiadł i dał godzinny, wspaniały koncert polskiej muzyki: od Szopena po najmodniejsze przed wojną przeboje. Odwiedzał nas jeszcze kilka razy. Rodzice nie wiedzieli, kim naprawdę on jest – szpiegiem czy szukającym kontaktu z podziemiem – patriotą polskim? Myślę jednak, że gdyby był „Hansem Klossem”, to by się tak głupio nie dekonspirował odwiedzinami u nieznajomej polskiej rodziny. Na szczęście, po dwóch tygodniach wyjechał gdzieś z Łucka i te irytujące a i kłopotliwe wobec sąsiadów wizyty skończyły się. (...) W naszej okolicy nie było ani jednej rodziny żydowskiej. Nie musiałam rozstawać się z przyjaciółmi, patrząc bezradnie, jak prowadzą ich na śmierć. Stąd też los Żydów znam głównie – choć nie tylko – z wieści, jakie na ten temat docierały do nas z Łucka. Opowiadano, że najpierw ich oznakowano białymi opaskami z niebieską, wyszywaną gwiazdą Dawida, potem spędzono do najgorszej dzielnicy Łucka i zamknięto w getcie, aż wreszcie wszystkich wywieziono i zgładzono. W tej zbrodni brali udział ukraińscy policaje z naszej gminy. Wracali pod wieczór do wsi podpici, podnieceni, z naręczem zdobytych ubrań. Rozdawali je swoim dziewczynom i opowiadali o swoich trudach. Wcale nie żałowali zabitych Żydów. Wręcz przeciwnie! Byli dumni, że wkrótce Ukraina będzie wolna od nich. Nie mieliśmy wtedy jeszcze pojęcia, że jesteśmy następni w kolejce do likwidacji, że i nas „dla dobra Sa mostijnej Ukrainy” też będą mordować, przecinając wieloletnie więzy sąsiedztwa i przyjaźni siekierami, nożami i co tam kto miał pod ręką. Po likwidacji getta pojawili się w naszej okolicy uciekinierzy. Nie słyszałam, aby ktoś ich ścigał czy wydał Niemcom. Jeden z nich, zanim dostał się do leśnych oddziałów, nocował w szkole przez jakiś czas, choć u nas było bardzo niebezpiecznie. Któregoś dnia, pasąc krowę, spotkałam w krzakach przy torach żydowskiego chłopca, mniej więcej w moim wieku. Był zawszony, głodny i tak wystraszony, że z trudem porozumiewałam się z nim. Dałam mu swoją podwieczorkową kanapkę i popędziłam do domu, aby przynieść więcej jedzenia. Mama przygotowała kurę z obiadu i pół bochenka chleba, ale chłopca po powrocie już nie zastałam. W swoim krótkim życiu zdążył nauczyć się aż takiej podejrzliwości, że nie ufał nikomu. Choć moja pochodząca głównie z drugiej ręki wiedza o prześladowaniu Żydów była i tak przerażająca, to, co zobaczyłam któregoś dnia na własne oczy, przekroczyło granice wyobraźni i pozostawiło trwały uraz. Była zima. Jak zwykle napadało dużo śniegu. Bawiłam się przy szkole obok drogi – lepiłam bałwana. Całkowicie pochłonięta tym zajęciem nie zauważyłam nawet, skąd nadjechała grupka policjantów ukraińskich i SS-manów z wysokimi czapkami. Nie wiem też, skąd znalazło się przy nich dwoje staruszków – siwa kobieta oraz przygarbiony mężczyzna z pejsami i długą brodą. Może przywieźli ich ze sobą aż z Łucka, a może wyciągnęli z jakiejś kryjówki w pobliżu. Zaprzęgli ich do dużego, tzw. Bałagulskiego, drabiniastego wozu zamiast koni i kazali ciągnąć. Oni się nawet starali, ale ruszenie z miejsca ciężkiego wozu, w dodatku zapadniętego po osie w głębokim śniegu, było ponad ich siły. Rozpoczęło się znęcanie: bicie pejczami i kolbami, wrzaski. Stałam przytulona do ściany domu, jak sparaliżowana. Nie mogłam się ruszyć z miejsca ani oderwać oczu od wstrząsającej sceny. Odetchnęłam, kiedy bicie się skończyło, podnieśli ich ze śniegu i wyprzęgli. Pokazując pobliski las, kazali uciekać. Przez chwilę z ulgą pomyślałam, że darują im życie, ale wtedy właśnie zaczęło się najgorsze. Staruszkowie biegli ciężko, zapadając się w śniegu. Uciekali w stronę zbawiennego lasu, a Niemcy z policjantami rozpoczęli polowanie, jak na zwierzynę. Strzelali z automatów seriami obok, pod nogi. Uciekający Żydzi podskakiwali niezdarnie, często padali, podnosili się, biegli... A oni, ci oprawcy, śmiali się na całe gardło, jakby to była najlepsza zabawa. Nie wiem, jak się wszystko skończyło, bo na odgłos strzałów i mój przeraźliwy krzyk wypadli z domu rodzice i tata zaniósł mnie, szlochającą do domu. Długo nie mogłam się uspokoić z płaczu, w nocy zrywałam się z krzykiem. Stale śnił mi się koszmar, którego byłam świadkiem. (...)Mijał pierwszy rok niemieckiej okupacji. Pocieszaliśmy się „słoneczko wyżej – Sikorski bliżej”, ale żyło nam się z dnia na dzień coraz gorzej. Po zamknięciu szkół oboje rodzice stracili pracę, a i pieniędzy nie było. Szkoła miała przydzieloną dwuhektarową działkę, którą mama dotychczas wydzierżawiała sąsiadom za pieniądze. Teraz zaczęliśmy sami na niej gospodarzyć. Mieliśmy własne ziemniaki i żyto, ale o mąkę było trudno. Młyny stały się niedostępne dla cywilnej ludności – pracowały tylko dla frontu. „Stała Ukraina motorna, zaczynyła młyny – pustyła żorna” mówili ukraińscy chłopi, którym Niemcy powoli przestawali się podobać. W myśl tego porzekadła, ze starych składzików i chaszczy za chałupami wyciągnięto żarna i mielono na nich żyto na mąkę. Chleb z takiej mąki dawał się zjeść, ale kluski czy pierogi to była zwykła ohyda. Praca przy żarnach też do przyjemności nie należała. Kasze uzyskiwano w stępie, gdzie grykę tłuczono wielkim, ciężkim tłuczkiem. Byliśmy zacofanym technicznie krajem, więc te przedpotopowe narzędzia każdy prawie miał w domu, bo do niedawna jeszcze były używane. Hodowaliśmy świnie, mieliśmy kurnik, dorobiliśmy się też prawie własnej, bo kupionej „na niby” od sąsiada krowy. On ratował rasowe zwierzę przed rekwizycją, a my mieliśmy własne mleko. Najbardziej z faktu posiadania krowy cieszyłam się ja. Od dawna bolałam, że nie mamy żadnej gospodarki, co różniło mnie od innych dzieci. Nie chciałam być „białą wroną”. Chciałam mieć takie same jak inni obowiązki i własną krowę do pasienia. Dbałam o nią bardzo i traktowałam jak najlepszą przyjaciółkę – tym znów różniłam się od chłopskich dzieci, dla których zwierzę, to było tylko zwierzę, a w dodatku wiązała się z nim udręka pasienia. Więc nie chwaliłam się, że cieszę się z tego, że muszę paść krowę, a jak mi było smutno, biegałam do obory i tam przytulona do boku Maliny wypłakiwałam jej swoje dziecięce żale. A ona, choć to wydaje się nieprawdopodobne, szorstkim językiem lizała mnie współczująco po twarzy, traktując jak swoje własne cielę. Nawiasem mówiąc – była bliska prawdy. Posiadanie krowy zmieniło mój status społeczny w domu – z „powsinogi”, jak kąśliwie nazywał mnie tata, stałam się osobą pracującą, a na pastwisku odtąd przebywałam legalnie. A tam było tak ciekawie. W upalne dnie pławiliśmy konie w Konopielce, zbieraliśmy pociski, które starsi chłopcy rozkręcali tak sprytnie, że nikt z nas nie wyleciał w powietrze. My młodsi kolekcjonowaliśmy wszystkie rodzaje prochu i detonatory, które uderzone kamieniem głośno strzelały, był błysk i huk jednocześnie. Z cienkich metalowych rurek napchanych prochem robiliśmy prawdziwe fajerwerki. Zapalało się proch w rurce i kręciło nad głową, kawałki prochu z sykiem wylatywały i płonęły różnymi kolorami, w zależności od rodzaju prochu. Miałam tego istną kolekcję, po prostu mały składzik materiałów wybuchowych, ukryty w łopianach za piwnicą. Dobrze, że to tata go wykrył, nie Niemcy, bo skończyło się tylko na gderaniu. W domu brakowało już prawie wszystkiego, ale pomysłowość w walce o przetrwanie była niespożyta. Jeśli czegoś brakowało, natychmiast znajdowano namiastkę, czyli „erzatze”. Zabrakło herbaty – parzyliśmy zioła, przeważnie kwiat lipowy, kawę zastępowało zboże palone i mielone razem z dodatkiem żołędzi; cukier, a właściwie jego namiastkę, okropną melasę produkowano z buraków cukrowych. Ocet robiliśmy z obierek jabłkowych; mydło z kości i jakichś innych obrzydliwości. Pojawiły się karbidówki, największy, obok samogonu, okupacyjny wynalazek. Świeciły dość jasno, ale straszliwie śmierdziały, no i czasem wybuchały. Nowością był samogon, nasza wojenna, ponad ustrojowa i międzynarodowa waluta. Samogon – prototyp euro-pieniądza, za który można było wszystko kupić – nawet wolność i życie. Kiepsko też było z ubraniami, zwłaszcza dla mnie. Rosłam jak na drożdżach, a poza tym uganiałam się po różnych wertepach i chaszczach, więc to, co miałam, albo było z małe, albo podarte. No, ale od czego len? Przy lnie umiałam zrobić wszystko – od pielenia i przerywania po przędzenie na kołowrotku. Płótno tkano u sąsiadów, gdzie były krosna. Potem długie płachty moczyło się w wodzie i rozkładano na trawie, aby wyschły. Lubiłam niebiesko kwitnące łany lnu. Myślę, że flaga narodowa Ukrainy to złoto pszenicy, ale nie tyle błękit nieba, jak mówią, a łany kwitnącego lnu. Całe pola były nim obsiane. Nie widziałam takich pól w Polsce. Len nas ratował. Z lnu były prześcieradła, ręczniki, kostiumy i sukienki. Można powiedzieć, że beżowo-lnianą warszawską modę lat 90. wyprzedziliśmy o jakieś pięćdziesiąt lat. Nauczyłam się szydełkować i dziergać na drutach. Z włóczki ze starych sprutych swetrów, z owczej wełny, lnianych nici robiłam skarpetki, pończochy, szaliki, czapki, a nawet kiedyś wydziergałam sobie kostiumik z lnu ufarbowanego na granatowo: bluzkę i układaną spódniczkę. Podporą rodziny stał się tata – „złota rączka”. Zawsze coś tam sobie dłubał po amatorsku. Teraz otworzył warsztat znany w całej okolicy. Naprawiał zegary, robił wiadra, bańki na mleko, kubki blaszane, zapalniczki, a nawet obrączki i zaręczynowe pierścionki z monet. Dzięki temu znów mieliśmy jedzenia pod dostatkiem, bo zapłata była, oczywiście, w naturze. Wytwórcza działalność taty była dla mnie dodatkową udręką, bo to ja głównie musiałam dostarczać mu surowca. Zbierałam po polach gilzy na zapalniczki, a wzdłuż linii kolejowej puste puszki po konserwach, wyrzucane z okien pociągu przez jadących na front wschodni żołnierzy. Boże! Cóż to była za obrzydliwość zbierać, a potem czyścić z resztek zeschłego tłuszczu blachy z tych puszek. No, ale przecież z czegoś trzeba było robić i wiadra, i bańki na mleko. Mimo wojny i okupacji rodzice prowadzili dość ożywione życie towarzyskie. Bywaliśmy na licznych przyjęciach w Palczy, w odległym o 6 kilometrów, położonym w głębi lasów, Johanowie, u państwa Rykowskich. Sami też przyjmowaliśmy często gości. Moja zasadnicza ciocia była bardzo zgorszona tymi biesiadami. Uważała, nie bez racji, że nie czas na zabawy, kiedy jest wojna i naród w niewoli. Ani ona, ani tym bardziej ja nie wiedziałam wtedy, że liczne spotkania były po prostu przykrywką działalności podziemnej ojca i jego przyjaciół, z których jedni byli podwładnymi, a inni jego przełożonymi. Wszyscy oni zaangażowani byli w AK obwód Kiwerce . Nieświadoma, o co w tym wszystkim chodzi, cieszyłam się i z gości, i z odwiedzin u znajomych. Najbardziej lubiłam jeździć do Johanowa do pp. Rykowskich, których syn był moim rówieśnikiem, a jednocześnie najlepszym kolegą. Johanów był piękny, a dom rodziców Jędrka gościnny i przestronny. Lubiłam bardzo mamę Jędrka, panią Helenę – łagodną, miłą i piękną kobietę. Była tam także babcia, utkana z dobroci i wyrozumiałości siwiuteńka staruszka. Często zostawaliśmy pod jej opieką, gdy nasi rodzice gdzieś wyjeżdżali w swych dorosłych sprawach. W Johanowie było gdzie biegać. Naokoło domu lasy, wiele kryjówek. Można było chodzić na poziomki, jagody, maliny. Nigdy nie nudziło mi się tam. Całymi dniami graliśmy w serso na dużym trawniku za domem. Zachowałam w szczególnie ciepłej pamięci podwieczorki na werandzie i góry poziomek z pyszną bitą śmietaną. Choć toczyła się wojna, pobyty w Johanowie zaliczam do mego przedwojennego, jasnego dzieciństwa, tak różnego od okupacyjnej codzienności. Gdzieś w pierwszych miesiącach 1943 dotarły do nas bardzo niepokojące wieści. Zaczęli ginąć, uprowadzeni nocą z domów, Polacy. Na razie pojedynczo. W ten sposób zginął w naszej gminie aptekarz, w innej uprowadzono nauczyciela, a jeszcze w innej księdza. W marcu było już pewne, że w lasach zbierają się wielkie zgrupowania uzbrojonych Ukraińcówbanderowców, bulbowców, melnikowców – różnie ich nazywano. Ludzie mówili, że popi święcą w cerkwiach noże do walki o „Samostijną Ukrainę” i oczyszczenie jej przyszłych terenów z Żydów, komunistów i Polaków. Żydzi byli już prawie doszczętnie wymordowani – zresztą nie bez udziału ukraińskich policjantów – komuniści w większości poszli do partyzantów. Pozostaliśmy tylko my – Polacy, resztki zdziesiątkowane wielkimi wywozami na Sybir, Lachy – jak nas nazywano – „polskie pany”. Może i my byliśmy panami, bo do mojej mamy ukraiński chłop zawsze mówił „pani”. Nie „pani Heleno”, „pani kierowniczko” jak inni, tylko zwyczajne „Pani, zajdźcie do nas”, „Pani, jak tam w szkole mój Wąska”? „Pani” to był tytuł wyznaczający jej pozycję w społeczności wiejskiej. A ja byłam „panienką ze szkoły”, ale tylko na początku, bo później, kiedy całe dnie spędzałam z ukraińskimi dziećmi, upodabniając się po trosze do nich, byłam już Basią, a niekiedy nawet „Warią”. Więc może rzeczywiście byliśmy „polskimi panami”, ale czy byli nimi także polscy chłopi, zamieszkujący z dziada pradziada leśne wołyńskie wioski, sąsiadujący z Ukraińcami przez płot i klepiący z nimi taką samą biedę? Żyli latami obok siebie i, jak to we wsi bywa, żyli różnie. Raz byli w zgodzie, kiedy indziej kłócili się, nieraz bili. Jeśli kłócili się, to o miedzę, którą chytry sąsiad zaorał, o krowę w szkodzie, o dzieci w cudzym sadzie, ale nie dlatego, że jeden był Polakiem, a drugi Ukraińcem. Żyli razem, żenili się między sobą i gościli się wzajemnie na weselach oraz w polskie i ukraińskie święta. Widziałam to i sama chodziłam z dzieciakami ukraińskimi kolędować z gwiazdą, wyklejoną kolorowym papierem na przetaku. Najpierw szliśmy do polskich domów, śpiewając „Wśród nocnej ciszy”, a w dwa tygodnie później z tą samą gwiazdą do Ukraińców z inną kolędą:
Tryje cary
de idete,
Idemo do mista,
De Diwa Pereczysta
Syna rodyła.
A teraz z dnia na dzień wszystko się zmieniło i oni właśnie pierwsi mieli stać się ofiarami ukraińskopolskiej waśni, kładąc głowę pod topór w dosłownym znaczeniu tego słowa. Bo w tej nowej wojnie, która z wolna zbliżała się do nas, niewidoczny front przebiegał między ukraińską i polską chatą. Wrogiem mógł być najlepszy sąsiad, wpuszczony nocą ufnie do domu. Na koloni Aleksandrów, oddalonej o jakieś 2 kilometry od Armatniowa, w domach opuszczonych po niemieckich osadnikach, zamieszkali Polacy. Jeden z nich w swym murowanym, krytym blachą domu urządził istną warownię. Sam był uzbrojony, a z grubych bali zrobił okiennice i jeszcze mocniej zabezpieczył drzwi. Kiedy przyszli nocą, śpiąca w stodole bratanica usłyszała znajome głosy: „Józek, otwórz”. A rano znaleziono Józka z żoną z rozpłatanymi siekierą głowami, na progu własnego domu. Gdyby tych drzwi nie otworzył, uratowałby się, tak jak pozostała większość Polaków, która doczekała partyzanckiej odsieczy, przeganiającej banderowców ze wsi. Dwoje dzieci – syn i córka ocalały, nocując poza domem u zaprzyjaźnionych Ukraińców. Nie wszyscy przecież byli banderowcami. Strach, gorzkie uczucie przyjacielskiej zdrady, nieufność, chęć pomszczenia najbliższych to pożywka, na której kiełkowała nienawiść, jakiej przedtem nie znałam. Początkowo nie dopuszczałam jej do siebie. Żyłam jak gdyby w schizofrenicznym świecie. W dzień po dawnemu, unikając łąk pod lasem, pasłam krowy z moimi ukraińskimi przyjaciółkami. W nocy ukrywałam się przed ich tatusiami i starszymi braćmi. Bo od kwietnia do ucieczki z Armatniowa w czerwcu 1943 ani razu nie spałam we własnym łóżku. Kryjówek było kilka. Pierwszą wymyśliła mama, która co wieczór odprowadzała mnie na nocleg do zaufanego Ukraińca, zamieszkałego we wsi – nomen omen – Zwierów. Mama w ogóle początkowo czuła się pewnie. Wierzyła, że przed napaścią chroni ją immunitet szacunku i sympatii okolicznej ludności. Było w tym dużo racji, ale do czasu. No więc, spałam w nisko sklepionej dusznej chacie, na twardym piecu razem z córeczką gospodarza, moją rówieśnicą Nadią czy Nastką, nie pamiętam już dokładnie. Ciemności izby rozjaśniała tylko lampka oliwna płonąca skąpym blaskiem w kącie przed ikoną. W sąsiedniej tzw. białej izbie zbierali się koledzy starszych braci Nastki – pili ostro samogon, śpiewali ukraińskie pieśni, inne niż te, które dotychczas znałam. Od ich słów ciarki chodziły po grzbiecie. Co pewien czas któryś z nich wchodził do kuchni, gdzie spałam, by z wiadra stojącego tuż przy piecu napić się wody. Wtedy przestawałam oddychać, wyobrażając sobie, co stałoby się, gdyby zajrzał na piec i zobaczył małą, skuloną ze strachu Laszkę, zagrażającą swoim istnieniem „Śamostijnej Ukrainie”. Przed północą wychodzili i gdzieś szli. Byłam pewna, że wyprawiali się do polskich wsi „pohulać z Lachami”, ale może się myliłam, może to była tylko bujna wyobraźnia przestraszonego dziecka. Nie miałam ochoty ukrywać się dłużej w takim miejscu. Przestawałam ufać Ukraińcom, wszystkim bez wyjątku. Klimat tych kilku nocy, spędzonych u skądinąd dobrych ludzi, przetrwał jednak w mej pamięci na długo. (...) Oni mogli spać spokojnie. Ich drzwi nikt nie wyłamywał kolbami. Do czasu! W końcu i do nich przyszła trwoga, kiedy placówki polskiej samoobrony zaczęły robić wypady odwetowe do najbardziej nacjonalistycznych wsi ukraińskich, stanowiących bazę banderowców. Pożar wojny domowej ogarniał powoli cały Wołyń. W marcu 1943 pojawiły się na niebie za lasem pierwsze łuny. Najpierw bladoróżowe jak jutrzenka, wyblakłe, odległe. Później otaczały nas już pierścieniem ze wszystkich stron, coraz bliżej i bliżej, purpurowe, bardziej intensywne niż zachodzące słońce, kiedy zmienia się pogoda i nadciąga silny wiatr. W tym czasie tata, który kontrolował wszystkie moje lektury, dał mi do przeczytania „Ogniem i mieczem”. Nie wiem, czy zrobił to przypadkiem, czy rozmyślnie. Pochłonęłam wszystkie cztery tomy jednym tchem, a potem, siedząc na progu szkoły, patrzyłam nocami na rozżarzone pożarami niebo i widziałam: płonące Rozłogi, rzeź Czehrynia, upadek Baru. Opowieści sienkiewiczowskie w szczególny sposób zinterpretowały mi to, czego byłam aktualnie świadkiem. W nich też znalazłam wreszcie prostą, na miarę dziecięcych wyobrażeń, odpowiedź na dręczące mnie od tygodni pytanie: „Dlaczego?”. Skąd tyle nienawiści, okrucieństwa w spokojnych i wydawało się przyjaznych nam ludziach? Jeśli od wieków wycinają nas w pień, paląc nasze domy – myślałam – to znaczy, że należy się ich wystrzegać, bo są podstępni, kłamliwi i nienawistni. Widocznie mają taką naturę i „czarne podniebienia”. To, że być może nie jesteśmy w tej waśni historycznej bez winy, w ogóle nie przyszło mi do głowy. I tak przeszłość splatała się z teraźniejszością w obraz budzący coraz większą grozę, większą nawet niż pikujące samoloty. Codziennie szosą jechały wozy z ludźmi cudem uratowanymi z rzezi, z resztką ocalałego dobytku. Komuś całą rodzinę spalono żywcem w płonącej chacie, innemu zabito rodziców, jeszcze ktoś ocalał, ale uciekł w samej bieliźnie, tracąc dorobek całego życia. Padały nazwy nieznanych mi dotąd, a już nie istniejących wsi polskich: Derażno, Dobra, Dermanka... Pozostałe po nich pogorzeliska znaczyły szlak marszu oddziałów banderowskich, z dnia na dzień przybliżających się do nas niebezpiecznie. Wielkanoc 1943 spędziliśmy w Kiwercach u państwa Rykowskich, którzy tylko co przeprowadzili się tam z Johanowa. Jak dalece ich decyzja o ucieczce stamtąd była słuszna, przekonaliśmy się już w Wielką Niedzielę. Zasiadaliśmy właśnie do stołu świątecznego, kiedy przyszedł ich dawny gajowy i powiedział, że od Wielkiej Soboty Johanów jest zajęty przez duże zgrupowania banderowców. Pewnie przyszli wyprawić, po swojemu, święta, mieszkającym tam Polakom. Choć żal nam było plądrowanego, a może i palonego, właśnie Johanowa, cieszyliśmy się wszyscy, że państwo Rykowscy i pozostali Polacy zdążyli w porę wyjechać. Dopiero po powrocie do domu dowiedzieliśmy się przerażeni, że raniutko w Wielką Niedzielę trzech chłopów z Armatniowa wybrało się do Johanowa po pozostawione tam przez znajomych bez opieki, króliki. Mijał dzień za dniem, a chłopcy nie wracali. Nadzieja, że w ostatniej chwili zmienili plany i balują gdzieś w sąsiedniej wsi, rozwiała się ostatecznie, kiedy junacy z Baudienstu znaleźli w lesie niebieską opaskę Adasia, jako pracownika kolei. Było już pewne, że byli w Johanowie, a jeśli do tej pory nie wrócili, to znaczy, że nie żyją. Teraz na wpół oszalałym z rozpaczy rodzinom chodziło tylko o odnalezienie ciał i godne ich pochowanie. Z pomocą przyszedł p. Zielke, szef Baudienstu, Niemiec z poznańskiego, bardzo Polakom życzliwy i uczynny. Pod wzmocnioną ochroną pracujący przy zwózce drewna junacy pojechali do Johanowa. W pałacu hr. Jezierskiego znaleźli zakrwawione dokumenty dziewięciu Polaków – w rym także poszukiwanych mężczyzn z Armatniowa. Dokumenty były w dziewięciu różnych pokojach, co oznaczało, że każdy z zamordowanych był torturowany oddzielnie przez osobną grupę. Poszukiwania trwały, czas mijał, a ciał nie było. W końcu jeden z junaków zauważył, że w nieczynnej przedtem smolarni tli się ogień. Zaintrygowany dźgnął bagnetem w dymiące wysypisko węgla drzewnego i tak ich znaleźli – wszystkich dziewięciu. Ciała przywieziono furmanka zaprzężoną w dwa konie. Od lasu szedł, trzymając się luśni wozu, kompletnie osiwiały w tych dniach pan Mrozicki, ojciec Adasia. Widząc nas obie z mamą wybiegające ze szkoły, powiedział: „Nie ma już Adasia, pani kierowniczko”. Zaniósł się płaczem, a my płakałyśmy razem z nim. Pan Mrozicki miał trzy córki, Adaś był jego jedynym synem, lubiliśmy go wszyscy, miał tylko 17 lat, był zdrowy i zginął tak bestialsko zamęczony. Wieczorem w domu Edka, gdzie w stodole leżeli obaj, okrutnie przed śmiercią okaleczeni chłopcy, zebrali się wszyscy Polacy, aby zgodnie z obyczajem odmówić różaniec w intencji zmarłych. Modliłam się za dusze Adasia i Edka, prosząc Boga, aby im wybaczył, że w Wielką Niedzielę, zamiast na Rezurekcję do kościoła, poszli do Johanowa ratować głodne króliki. (...) Ich śmierć przekonała także rodziców, iż dalsze przebywanie w Armatniowie jest lekkomyślnym kuszeniem losu i że trzeba jak najprędzej uciekać, choć nie bardzo wiadomo, dokąd. Możliwości były właściwie tylko dwie: przepełniony do granic możliwości Łuck i placówka samoobrony w Przebrażu, położonym wśród lasów koło Kiwerc. Tata optował za Przebrażem – jako wojskowy byłby tam przydatny. Mama natomiast słyszeć o Przebrażu nie chciała. Uważała, że wyjazd tam, to przysłowiowa ucieczka z deszczu pod rynnę. Nie wierzyła w szansę przetrwania tego nowego polskiego „Zbaraża”. Była pewna, że placówka ta prędzej czy później padnie, a jej obrońcy wycięci zostaną w pień. Myliła się, bo Przebraże, odpierając wszystkie ataki banderowców, utrzymywało się do przyjścia wojsk radzieckich. Mamę odstraszały też wojenne prymitywne warunki bytowania w tym warownym obozie wśród lasów. Łuck był – jej zdaniem – znacznie pewniejszy jako schronienie. Przede wszystkim było to miasto, w którym stacjonowały wojska niemieckie, a takich miejscowości banderowcy nigdy nie atakowali. Łuck stwarzał też możliwości dalszego naszego kształcenia – prywatnego lub na tajnych kompletach. Mama bardzo bolała, że rosnę jak przydrożny chwast, coraz bardziej zatracając cechy dobrze wychowanej panienki. Zycie na pastwisku robiło swoje. Przed wojną miała bardzo ambitne plany oddania mnie do najlepszego zakładu kształcenia dla dziewcząt, prowadzonego przez zakonnice we Lwowie. Było to drogie przedsięwzięcie, więc już od mego urodzenia ciułała na ten cel pieniądze, systematycznie na premiowaną książeczkę odkładając z chudej pensyjki nauczycielki wiejskiej po 7 złotych miesięcznie. Do dziś ze wzruszeniem przechowuję tę książeczkę, której wartość w 1939 wynosiła już prawie 700 złotych. Wojna pokrzyżowała plany, co mnie wcale nie zmartwiło, ale mama była niepocieszona, zwłaszcza że na jej oczach zmieniałam się powoli w wiejskiego oberwańca. Wielogodzinne dyskusje rodziców w końcu rozstrzygnął przypadek – w Łucku pojawiła się możliwość uzyskania mieszkania po jakiejś znajomej, wyjeżdżającej do Generalnej Guberni. Wymagało to pieniędzy na odstępne, wielu starań, znajomości w urzędach, łapówek no i czasu na załatwienie wszystkich formalności. Mama z ojcem coraz częściej jeździli w tej sprawie do Łucka, a na razie ciągle tkwiliśmy na wsi, choć było coraz bardziej gorąco. Pod koniec pobytu w Armatniowie dowiedzieliśmy się o tragedii w pobliskiej wsi Kopcze. Była to czeska wieś, która żyła sobie spokojnie, bo Ukraińcy, nie wiem czemu, Czechów tolerowali. Mieszkało tam zaprzyjaźnione z rodzicami nauczycielskie małżeństwo, Ela i Karol Tarabowie z trojgiem małych dzieci. Pani Ela była Polką, ale jako żona Czecha czuła się w Kopczach bezpiecznie. Jak się okazało – niesłusznie. Wypatrzyli ją i tam. Ileż trzeba mieć w sobie zawziętości i nieprzytomnej nienawiści, aby przyjść do wsi po jedną, bezbronną kobietę, tylko dlatego, że jest Polką, próbować zabrać ją z domu z trojgiem dzieci, oferując łaskawie mężowi wolność i życie. Ponieważ pan Karol z oferty nie skorzystał, zabito go pierwszego. Dzieci zamęczono na oczach pani Eli, którą na końcu zgwałcono i zabito. Znajomy Czech, który moją mamę o tym bestialskim wydarzeniu poinformował, znał nazwiska oprawców. Obiecał, że po wojnie je ujawni, ale nie wiem, czy to zrobił. Długo płakałam po śmierci Tarabów, lubiłam ich dom czysty, zadbany, serdecznie gościnny, ich synów Wiesia i Romka. Najbardziej żal było mi jednak małej, zaledwie trzyletniej Bogusi. Czy dla wyzwolenia Ukrainy, dla jej niepodległości potrzebna była męczeńska śmierć Tarabów i ich dzieci? Czekając na przeprowadzkę do Łucka, ukrywaliśmy się co noc w schowku, jaki wymyślił ojciec zaraz po tym, jak kategorycznie odmówiłam nocowania w ukraińskiej chacie w Zwierowie. Szkoła miała dwa strychy, obydwa z wejściem były wszystkim bardzo dobrze znane. Nad mansardą był jeszcze jeden, nieużywany stryszek, do którego tata wyciął w suficie dobrze zamaskowany właz – jak do czołgu. Tam przenieśliśmy pościel i spaliśmy co noc. Ciocia Hania stanowczo odmówiła jakiegokolwiek ukrywania się. Wierzyła w przeznaczenie i Bożą Opatrzność. Zresztą po ukraińsku mówiła biegle, była czarnooka i śniada, więc postanowiła udawać Ukrainkę, która tylko u nas pracuje. Nikt jej przedtem nie znał, więc ta mistyfikacja mogła się udać. To, że zwracaliśmy się do niej „ciociu”, nie musiało świadczyć o pokrewieństwie. Był to zwrot na wsi ukraińskiej dość powszechny i świadczył tylko o sympatii i bliskości. Więc koczowaliśmy na naszym stryszku tylko we troje, czułam się tam znacznie bezpieczniej niż w Zwierowie, ale i tak się bałam. Ciągle nadsłuchiwałam szczekania psów, skrzypienia wozów na drodze. Ciągle wydawało mi się, że już po nas idą. Uspokoiłam się dopiero, kiedy tata pokazał mi rewolwer i powiedział: „Nie bój się. Będziemy się bronić. Jesteśmy uzbrojeni. Szkoła jest murowana, nikt jej nie spali. Kolej jest blisko to nam Węgrzy pomogą”. Byłam już matką dwuletniego synka, jak kiedyś przy wigilijnym stole zaczęliśmy wspominać Wołyń. Przypomniałam tacie, jaka czułam się przy nim bezpieczna od czasu, kiedy zobaczyłam, że jest uzbrojony. Wtedy tata powiedział: „Jak to dobrze, że nie wiedziałaś, że w tym rewolwerze miałem tylko trzy kule: dla ciebie, matki i siebie, gdyby nas na tym strychu wykryto”. Pod koniec pobytu w Armatniowie rodzice wszystkich polskich dzieci urządzili dla nas spanie w jednym z budynków stacji, oddając pośrednio pod opiekę pilnujących torów Węgrów. W nowej kryjówce było wesoło jak na pikniku. Długo po wyjeździe stamtąd brakowało mi tych naszych wieczornych pogaduszek. Sprawa mieszkania wreszcie finalizowała się pomyślnie. W czerwcu, w wigilię Bożego Ciała, wybraliśmy się w trójkę do Łucka, aby załatwić ostatnie formalności przed przeprowadzką. Jechaliśmy z konwojem Baudienstu, złożonym z dwóch krytych brezentem ciężarówek, wiozących deski. W pierwszej jechał dowódca Baudienstu, nieoceniony pan Zielke, o którym już wcześniej wspominałam. Drugą ciężarówkę, tę, w której pod budą jechaliśmy my, prowadził młody junak, z pochodzenia Ukrainiec. Wyruszyliśmy koło południa. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że ciężarówka skręciła w polną drogę, prowadzącą do jednej z najbardziej nacjonalistycznych wsi, jej nazwy nie pamiętam. Marianówka? Antonówka? Nie wiem. Wpadliśmy w popłoch, nie wiedzieliśmy, co się dzieje, gdzie i po co jedziemy? Ojciec był pewny, że to pułapka i ukraiński kierowca wiezie nas do swoich. Tata od pewnego czasu obawiał się uprowadzenia. Jechał właśnie do Łucka, by zameldować przełożonym, że otrzymał zaproszenie do rozmów z dowództwem UPA z naszego okręgu. Wykręcił się od tych negocjacji pod pretekstem braku zgody własnego kierownictwa. Teraz był przekonany, że wiozą nas na te rozmowy i że żywi z tego nie wyjdziemy. Po przejechaniu około 2 kilometrów auto wreszcie się zatrzymało. Wysiedliśmy na dużym, czystym podwórku jakiegoś dostatniego gospodarstwa. Stały tam już dwa zaprzężone w konie wozy, na które zapłakane kobiety ładowały wynoszone z chaty toboły. Okazało się, że wstąpiliśmy do wsi po rodziców naszego kierowcy. Było to małżeństwo mieszane, jakich w naszych stronach nie brakowało. Ojciec – Ukrainiec otrzymał od banderowców rozkaz pozbycia się swej niesłusznej żony – Polki, bo inaczej zginie razem z nią i dziećmi. Widocznie na żonie bardziej mu zależało niż na „Samistijnej Ukrainie”, bo postanowił uciec ze wsi, prosząc syna o ochronę. My właśnie przyjechaliśmy po to, aby wywieźć ich bezpiecznie z tej zakazanej wsi. No, ale strachu najedliśmy się przy tym niemało. Czekaliśmy niecierpliwie, aż gospodarze załadują wozy, bacznie rozglądając się wkoło. Sceneria była niesamowita. Gdzieś w pobliżu słychać było karabiny maszynowe. Niemcy pacyfikowali sąsiednią ukraińską wieś. Nadciągała burza z ulewnym deszczem i piorunami. Jakby tego było mało, na podwórku rozpętało się dantejskie piekło. Junacy na prośbę gospodarza seriami wybijali domowe ptactwo. Indyki, perliczki, gęsi, kaczki, kury padały pokotem. Przeraźliwy jazgot dziesiątkowanego ptactwa, huk piorunów, grzechot karabinów maszynowych w połączeniu ze strzelaniną na podwórku ogłuszyły mnie kompletnie. Półprzytomna ze strachu, skulona siedziałam na wysokim progu chaty, marząco tym, aby jak najszybciej znaleźć się już w Łucku. I w dodatku wcale nie byłam pewna, czy kiedykolwiek tam dotrzemy, czy pozwolą nam z tej wsi wyjechać. Wreszcie załadunek się skończył i byliśmy gotowi do drogi. Usłyszałam, jak Zielke wydaje rozkazy junakom: „Jedziemy kolumną ubezpieczającą. Wozy między ciężarówkami. Jeśli nas zaatakują, zatrzymujemy się i bronimy, czekając na pomoc. Niedaleko jest szosa, a ja mam rakietnicę. Utrzymamy się. A wozów zostawić nie możemy, bo to są rodzice waszego kolegi”. Dygocąc ze strachu, wpakowałam się pod budę ciężarówki, wcisnęłam między rodziców. Ruszyliśmy drogą gospodarczą, dojazdową do głównej ulicy wsi. Nie zdążyliśmy jeszcze wyjść zza zakrętu, jak posypały się na nas strzały. Błyskawicznie przez szparę między plandeką a skrzynią ciężarówki zsunęłam się pod osłoną koła na ziemię i sturlałam do przydrożnego rowu. Odpełzłam za zakręt i obejrzałam się. Rodziców w pobliżu nie było. Zostali przy wozach. Zobaczyłam przebiegających przez drogę cywilów z automatami w ręku. Banderowcy! Postanowiłam uciekać dalej, do szosy. Zielke mówił, że stamtąd przyjdzie pomoc. Zaczęłam biec, ale zobaczyłam ludzi przy płotach mijanych chałup. Zrozumiałam, że jeśli chcę przez taką wieś przejść żywa, muszę iść spokojnie, tak jakby to, co się dzieje, mnie nie obchodziło. Nie miałam jeszcze dwunastu lat, ale dziecko wojny szybko uczyło się przebiegłości niezbędnej do przeżycia. Byłam już przy ostatnich chałupach, kiedy zaczepiła mnie stojąca przy płocie w wyszywanej (a jakże!) bluzce młoda kobieta, przyglądając mi się jednocześnie podejrzliwie. „A witki, ty, detyno idesz? Czyja ty?”. Powiedziałam, że przyjechałam z Łucka, szukam cioci, ale pomyliłam wsie i wracam do domu. Rzeczywiście, tych Antonówek było w okolicy kilka, więc moje tłumaczenie wyglądało prawdopodobnie. ,A chto tam stulaje? Nasi czy Nimci?”, nie ustawała w przepytywaniu mnie nieznajoma. „Ne znaju – powiedziałam – ja ne baczyła, to tam dałeko”. I zaraz dla uśpienia jej czujności zapytałam, czy mogę napić się wody, bo straszny żar. Uspokojona wyniosła mi wody w mosiężnej, zrobionej z łuski pocisku kwarcie. „Chyba nie kupiła jej u taty w warsztacie, nie może mnie rozpoznać” – pomyślałam. Do dziś pamiętam metaliczny smak tego kubka i słyszę, jak moje nieszczęsne zęby z przerażeniem wystukują na jego krawędzi jakąś dziką melodię. Niedaleko szosy dogoniły mnie ciężarówki z rodzicami. Dostało mi się porządnie za samowolę i oddalenie na własną rękę od konwoju, po czym bez przeszkód dojechaliśmy do Łucka. A na wiejskiej drodze podczas ataku banderowców było tak. Tata i Zielke leżeli pod samochodem. Zielke strzelał z automatu, u pasa miał „parabelkę”, a tata bez broni przyglądał się bezradnie atakowi. „Panie Zielke – powiedział – niech mi pan da parabelkę, jestem wojskowy, umiem strzelać”. – Leżeć! – warknął grzeczny zazwyczaj Zielke – i wycelował automat w stronę taty. Już po wszystkim byłam świadkiem ich rozmowy. – Panie Zielke – powiedział tata – czy pan zwariował? Czemu mierzył pan do mnie z automatu. Chciałem pomóc, przecież obaj byliśmy w jednakowym niebezpieczeństwie. – Panie Mieczysławie – powiedział Zielke – pan jesteś Polak, ja Niemiec. Jest wojna. Skąd mam wiedzieć do cholery, w którą stronę będziesz pan strzelał? I to była święta prawda, bo polskie karabiny na Wołyniu rzeczywiście strzelały w wielu kierunkach. Pierwsze zetknięcie z uzbrojonymi banderowcami przyśpieszyło naszą przeprowadzkę, tym bardziej że wreszcie uzyskaliśmy własny kąt – pokój z dużą, ale ślepą kuchnią. Było to mieszkanie zbyt małe dla naszej czteroosobowej rodziny, mieściło się jednak w centrum, a nie na dość niebezpiecznych przedmieściach miasta, za rogatkami, gdzie zatrzymywała się większość uciekinierów z polskich wsi. Mimo że mieszkaliśmy w śródmieściu, tuż za naszą ulicą rozciągały się błonia, aż do Styru. Za rzeką, naprzeciwko nas, była banderowska wieś Rowańce, a więc znów niepokojące sąsiedztwo. Pomyśleliśmy o tym dopiero zimą, kiedy Styr zamarzł i dokonano napadu na przedmieście Łucka – Barbarówkę. Na razie jednak nic nie mogło zmącić naszej radości z faktu posiadania mieszkania, które umożliwiło nam wyniesienie się z Armatniowa. Po śmierci Eli Tarabowej mama przekonała się wreszcie, że ona może zginąć podobnie zamęczona i bardzo śpieszyła się z przeprowadzką. Wyjechali więc niezwłocznie oboje do Armatniowa na 3-4 dni, aby spakować rzeczy, załatwić transport i przenieść się do Łucka. Ja zostałam u nauczycielki, koleżanki mamy, pani Heleny, bezdzietnej rozwódki zajmującej z matką przestronne mieszkanie w śródmieściu, dwie przecznice od naszego przyszłego nowego lokum. Tak więc opuściłam Armatniów niespodziewanie dla samej siebie, nie żegnając się z nikim i co dziwne, za nikim nie tęskniąc. Żal mi było tylko szosy – mego okna na świat. Armatniowska szosa! Biegaliśmy tam codziennie. Jej zarośla były naszą kryjówką, wysokie nasypy – amfiteatrem, z którego bezpiecznie oglądaliśmy wszystkie, kolejne odsłony wojennego spektaklu. Siedząc na jej nasypie, widziałam wrześniową klęskę 1939 roku i kolejny rozbiór Polski. Nasza szosa, nie wiem czemu, była szosą elitarną. Nie tłoczyło się na niej wojsko w odwrocie i ciżby pieszych uchodźców. Jechały nią tylko czarne, lśniące niklem auta rządowe, a ja nie mogłam zrozumieć, dlaczego oni wszyscy uciekają, skoro żołnierze jeszcze walczą? Tą szosą ciągnęły także czołgi z czerwoną gwiazdą, niewykluczone, że te same, które porzucone w 1941 roku na poboczach dróg, służyły nam jeszcze długo do zabawy w wojnę. I szły potem nie kończące się kolumny zabiedzonych jeńców, świadczące o rozmiarach klęski Armii Czerwonej. A jeszcze później jechały nią, szukając schronienie w Łucku, wozy pełne uchodźców ze spalonych przez banderowców wsi polskich. Opowieści ocalonych z rzezi uświadamiały nam pełną grozę toczącej się wokół wojny domowej. Czekałam i wierzyłam w to mocno, że kiedyś zobaczę uciekających nią Niemców. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, że najpierw sama chyłkiem wyjadę z Armatniowa moją ukochaną szosą na zawsze. Cieszyłam się z pobytu w Łucku. Od moich ostatnich w 1940 roku wakacji mieszkałam bez przerwy na wsi. Nie było żadnych wygód: kanalizacji, elektryczności i miejskich rozrywek. Tu było wszystko. Pani Helena, przynajmniej przez pierwsze dni, opiekowała się mną serdecznie. Pokazała mi Łuck, park, piękną Katedrę. Zaprowadziła na katechezę do księdza Bukowińskiego. Był to kapłan wspaniały, człowiek o ujmującym sposobie bycia, miłej powierzchowności, nie pozbawiony poczucia humoru. Polubiłam go od razu, toteż z prawdziwą przyjemnością pomagałam pani Helenie upiec dla niego urodzinowy tort „migdałowy” – oczywiście, z fasoli. Bardzo byłyśmy przygnębione, kiedy po ponownym wkroczeniu wojsk radzieckich NKWD aresztowało go i wywiozło do Kazachstanu, gdzie został kapelanem wszystkich polskich zesłańców. (...)Ani się obejrzałam, jak minął tydzień, a po rodzicach słuch wszelki zaginął. Mieli wrócić za trzy, cztery dni, a tu już drugi tydzień dobiegał końca, my zaś wciąż nie mieliśmy od nich żadnej wiadomości. Przychodziły mi do głowy myśli najczarniejsze. To dręczące wyczekiwanie zabiło całą radość z pierwszych dni pobytu w wielkim, jak mi się wówczas wydawało, mieście. Co dzień biegałam daleko, aż na krańce miasta do rogatek, zobaczyć czy nie jadą, szukać znajomych, którzy mogliby o czymś mnie poinformować, pytać, czy czegoś nie widzieli. Byłam chora ze zmartwienia, w nocy płakałam do poduszki, tak aby nikt o tym się nie dowiedział. Bo pani Helena zmieniła się bardzo i coraz głośniej wyrzekała na „lekkomyślne kobiety, które zostawiają na cudzej głowie własne dziecko”. Cóż ona mogła wiedzieć o miłości matki, ratującej od śmierci przede wszystkim własne dziecko. Starałam się zejść jej z oczu, byłam cicha jak myszka. I zgnębiona do granic wytrzymałości stale myślałam: „Gdzie oni są? Co się z nimi stało?”. Nie dopuszczałam do siebie najgorszego, ale bałam się, że nigdy już ich nie zobaczę. A w domu pani Heleny byłam coraz bardziej „cudzym dzieckiem” i coraz lepiej rozumiałam, co to znaczy „gorzki sierocy chleb”. Kiedy już prawie straciłam nadzieję na powrót rodziców – przyjechali cali i zdrowi. Przywieźli ze sobą pierwszą turę rzeczy z Armatniowa. Cóż była za radość, płakałam ze szczęścia, tak jakby razem z tymi łzami chciała wylać całą nagromadzoną we mnie przez długie trzy tygodnie rozpacz i gorycz opuszczonego dziecka. Pani Helena znów poweselała, wróciła jej dawna serdeczność, ale ja nie mogłam zapomnieć, że w najtrudniejszych dla mnie chwilach nie chciała, czy nie umiała, mnie pocieszyć. A jeszcze, jak mama powiedziała mi, że odjeżdżając uprzedziła ją, że może zginąć i zostawiła jej pieniądze, resztę biżuterii oraz adresy rodziny, która po wojnie zaopiekuje się mną – znielubiłam ją zupełnie. Nigdy jej nie przebaczyłam tego narzekania na rzekomą lekkomyślność mojej mamy, podczas gdy była to tylko podyktowana macierzyńską miłością przezorność. (...) Tymczasem od swoich przełożonych tata otrzymał ostrzeżenie, żeby nie pokazywał się w okolicach Armatniowa, bo go zdekonspirowano. Miało to związek z przyniesionym przez dwóch obcych Ukraińców zaproszeniem do rozmów z UPA. Jednocześnie do mamy przyszedł, ryzykując zapewne życiem, gospodarz ze Zwierowa, żeby ją ostrzec. Był to ten sam zaufany ukraiński chłop, który przez kilka nocy ukrywał mnie w swojej chacie. (...) W dwa dni później dostaliśmy wiadomość, że przyszli po nas nocą, a że nikogo nie zastali, to spalili szkołę. (...) W tym czasie banderowcy panoszyli się w terenie już jawnie i mordowali ludzi w biały dzień. Straciło życie wiele osób, przeważnie kobiety, które wyprawiały się do okolicznych wsi po żywność. Nie było dnia, aby Styrem nie płynęły trupy pomordowanych, czasem z bochenkiem chleba na piersiach. Powoli urządziliśmy się w nowym, małym mieszkanku, upychając po kątach wszystko to, co udało się wywieźć z Armatniowa. Było ciasno, ale mnie to nie przeszkadzało. Nareszcie odetchnęłam, pozbyłam się mdlącego strachu, jaki nękał mnie od kilku miesięcy. Co to za rozkosz spać znowu we własnym łóżku, w dodatku spać spokojnym, głębokim snem, a nie jak zając pod miedzą, nasłuchujący szczekania psów, w każdej chwili gotowy do ucieczki. Rozkoszowałam się spokojem, a nie wiedziałam, że to tylko chwilowa ulga, bo zepchnięta na dno pamięci groza tamtych wołyńskich nocy powracać będzie do mnie kosmatym, dławiącym lekiem przez długie, długie łata. (...)Zbliżały się kolejne, wojenne Święta Bożego Narodzenia 1943 roku. Wigilijny stół był skromniutki. Nie było ryby, pierogi bez sera, z samych kartofli i tylko barszcz z uszkami z armatniowskich prawdziwków smakował jak dawniej. W nocy zbudziła nas strzelanina. Strzelano gdzieś koło rogatek miasta, na Barbarówce. Byłyśmy przekonane, że to Niemcy wiwatują na cześć świąt; w tamtej stronie były też ich koszary. Uspokojeni wróciliśmy do łóżek, a rano poraziła nas straszna wiadomość. Banderowcy napadli na przedmieścia Łucka, gdzie schroniła się większość uchodźców z polskich wsi. W okrutny sposób zamordowali kilkadziesiąt osób, w tym naszą znajomą Witkę z niemowlęciem. Byłyśmy tam na modlitwie różańcowej, ale tego, co wdziałam, nie chcę i nie mogę, nawet po tylu latach, opisywać. W niektórych domach banderowcy zostawili kartki z zapowiedzią równie krwawego Nowego Roku. I znów wrócił tamten strach. Zamarznięty Styr, a za nim, o rzut beretem, banderowska wieś. Za ścianą sąsiad – ukraiński nauczyciel, chodzący na co dzień w wyszywanej koszuli. Dzieliły nas tylko drzwi od przedpokoju, które tata na wszelki wypadek przed Nowym Rokiem zabarykadował szafą. Całą noc czuwaliśmy w napięciu. I znów o północy wybuchła strzelanina, ale tym razem był to salut noworoczny Niemców. Może gdyby wiedzieli, że nadchodzący 1944 rok będzie ostatnim rokiem ich panowania na Wołyniu, nie witaliby go tak uroczyście. Zaraz po Nowym Roku odbył się pogrzeb ofiar napadu. Szły nieprzebrane tłumy ludzi, niosąc trumny zbite z prostych, nieheblowanych desek, często podwójne na znak, że leżą matka z niemowlęciem. Taką właśnie trumnę podwójną miała Wikcia i jej maleńkie dziecko. Nad otwartą zbiorową mogiłą kazanie wygłosił ksiądz Bukowiński, żegnając zarówno tych, których za chwilę miał pochować, jak i tych, którym nie dane było spocząć w poświęconej ziemi: potopionych w bagnach, spalonych bądź po prostu porzuconych w lesie. Upłynęło wiele lat, a ja ciągle nie mogę tego pogrzebu zapomnieć. Pod koniec stycznia nad ranem usłyszeliśmy huk wystrzałów artyleryjskich. Nie była to kanonada, wyglądało na to, że strzela tylko jedno działo. Rankiem szosa do Torczyna była już kompletnie zatłoczona. Jechały ciężarówki, auta osobowe, furmanki z tobołkami, szli pieszo uchodźcy z plecakami. Wszyscy na zachód. Wiedzieliśmy już, co to oznacza, Niemcy i ich służalcy, różni folksdojcze, policjanci a także banderowcy itp. nareszcie wynoszą się z Łucka. (...) Zbliżał się wieczór. Niemców już prawie nie było, a my zadawaliśmy sobie dręczące pytanie: kto wejdzie pierwszy do opuszczonego Łucka – Rosjanie czy Ukraińcy? Tej nocy nikt nie zmrużył oka. (...)Na ulicach panowała martwa cisza, zupełnie jakby miasto wstrzymało oddech. Nad ranem usłyszeliśmy łomot kolbami w drzwi. Znieruchomieliśmy, nikt się nie odezwał. Pierwsza oprzytomniała ciocia Hania, wyszła do przedpokoju i zapytała „kto tam?”. I usłyszałam najpiękniejsze w moim życiu rosyjskie słowa: „Chaziajka otkroj! Giermańcy jest?”. Do mieszkania wszedł patrol. Dwóch zarośniętych mężczyzn. Na głowach mieli papachy z czerwonym pasem, takie, jakie nosili partyzanci. Zdobyli Łuck prawie bez wystrzału, ale mieli zbyt mało sił, aby ruszyć w pościg za uciekającymi Niemcami, którzy po kilku dniach znów podeszli pod Łuck. Zatrzymali się na Styrze. (...) Aż wreszcie, któregoś późnego wieczoru wyszłam z tatą przed dom. Usłyszeliśmy znajomy hałas: jechały wozy pancerne, ciężarówki. Z daleka doleciała do nas tak soczysta, wielopiętrowa wiązanka rosyjskich przekleństw, że aż uszy więdły. Byliśmy uratowani i powrót Niemców już nam nie groził. W dwa dni później odrzucono ich aż za Torczyn. (...) Po odrzuceniu Niemców za Torczyn wydawało się, że życie wraca do normy. Uruchomiono piekarnie, ruszył browar, czynne były niektóre sklepy. I wciąż przybywało wojska. Miasto dosłownie pękało w szwach od ludzi i sprzętu wojennego. Niedługo jednak cieszyliśmy się spokojem. (...)Rozpętało się piekło. Co chwila któraś z maszyn ogłuszającym rykiem pikowała dosłownie nad naszymi głowami, zrzucając bomby wzdłuż ulicy cmentarnej. Było ich tyle, że przestałam liczyć. Przysypane kawałkami tynku, odłamkami szkła z rozbitych witraży kaplicy, ogłuszone eksplozjami bomb straciłyśmy poczucie czasu. (...) Ten nalot był pierwszy w długiej serii ponownych ataków niemieckich na Łuck. (...) .... tata zgłosił się do I Armii Wojska Polskiego i wyjechał do Sum, gdzie formowała się jego jednostka. (...) A mama do zawodu wracać nie chciała. Miała dość szkoły, przygód i pouczeń, jak powinna zachowywać się „radziecka nauczycielka”. W dodatku pensje w oświacie były bardzo niskie, ja rosłam, a wraz ze mną rosły koszty utrzymania. W końcu znalazło się wyjście z tej trudnej sytuacji i mama podjęła fizyczną pracę „dwornika”, czyli zamiatacza ulic. Fikcyjna to ta praca była tylko dla mamy, bo ulica musiała być zamieciona – robiłyśmy to obie z ciocią, podczas gdy ona zaopatrzona w dowód „człowieka pracy” i w dodatku „czarnoroboczego” handlowała na bazarze. Kiedy tata dowiedział się, że jego żona, polska nauczycielka, została radziecką zamiataczką ulic, omalże nie oszalał. Napisał sążnisty list, w którym zbyt wiele było słów o honorze żony oficera, a zbyt mało rad, jak przetrwać zły czas wojny z dzieckiem i starą ciotką na karku. Tata nie wiedział przecież, że żołd, jaki nam przysłano za jego walkę na froncie, czyli 240 rubli miesięcznie, wystarczał zaledwie na 24 bułki drożdżowe, czyli na 12 moich śniadań, jakie dostawałam, idąc do szkoły. W naszej rodzinie zawsze tak było. Przez całą wojnę tata bronił honoru, a mama walczyła o przetrwanie. Była dzielną kobietą, która dla ratowania bytu rodziny nie bała się najcięższej, choćby nawet poniżającej pracy. (...) Kiedy tata przyjechał po raz pierwszy, było to dla nas kompletne zaskoczenie. Wracałam ze szkoły i zobaczyłam idącego mi naprzeciw żołnierza w polskim mundurze. Przyśpieszyłam kroku, żeby go sobie lepiej obejrzeć. Nie widziałam rogatywek od manewrów na Kresach w 1938. Gdy podeszłam bliżej, stanęłam jak wryta! To był tata! Przyjechał na dwa dni z Kiwerc, gdzie stacjonowała jego dywizja, i choć wiadomo było, że teraz już niedługo wyruszy na front, radość ze spotkania była ogromna. Dziś coraz częściej słyszę, że wojsko gen. Berlinga było niesłuszne. Nic mnie to nie obchodzi, bo dobrze pamiętam wzruszenie i dumę na widok ojca w polskim mundurze. Nie był to mundur piękny, jak jego przedwojenny, galowy, ale miał rogatywkę z orzełkiem. I choć orzeł był bez korony, mnie to nie raziło, bo takie właśnie orły widziałam na rycinach starych, rycerskich sztandarów w wojskowych książkach ojca. Tylko buty były szkaradne, jakieś szerokie, pomarszczone, za nic nie dawały wyczyścić się na wysoki połysk. Gdzie im było do eleganckich, obcisłych oficerek taty. Wyciągnęłam je natychmiast z szafy, ale cóż! W wojsku obowiązywał regulamin i tata nie mógł włożyć swoich przedwojennych butów. Nie miał też konia, ślicznej kasztanki z białą skarpetką – „Tamizy”. Przyjechał „gazikiem” z kierowcą. (...) W czerwcu albo w lipcu, mniej więcej w rok po spaleniu szkoły, mama zdecydowała się pojechać do Armatniowa. Zrobiło się już względnie spokojnie, bo od kilku miesięcy specjalne tzw. istribitielne bataliony walczyły z banderowcami. Chodziło nie tyle o ukaranie ich za mordowanie Polaków, co o bezpieczeństwo na tyłach frontu. Banderowcy nienawidzili Armii Czerwonej, komunistów bardziej jeszcze niż nas, więc tu i tam frontowi żołnierze ginęli z ich rąk. Pod koniec lutego 1944 roku na armatniowskiej szosie niedaleko Kotowa wpadł w banderowską zasadzkę i został śmiertelnie ranny dowódca I Ukraińskiego Frontu gen. Watutin. Po jego śmierci akcja tępienia banderowców przybrała na sile. Zapełniali oni więzienie w Łucku, skąd większość z nich wywożono do łagrów lub sądzono na miejscu, wykonując wyroki śmierci. Jedna z takich egzekucji odbyła się w centrum miasta. Powieszono dwóch przywódców najbardziej krwawych oddziałów. Przyszły tłumy ludzi. Od czasu napadu na Barbarówkę nie było w Łucku takiego zgromadzenia. Poszła tam też i mama, ale mnie zamknęła w domu, uważając, że takie wrażliwe dziecko jak ja, nie powinno uczestniczyć w, bądź co bądź, makabrycznym widowisku. (...) Odwet, z jakim spotkali się banderowcy ze strony władz radzieckich, był z pewnością okrutny, ale jak mówi przysłowie „na rozpaczliwe choroby, rozpaczliwych trzeba lekarstw”. Dzięki tej akcji już po paru miesiącach ludzie wyjeżdżali poza Łuck na wieś i wracali szczęśliwie. Mama postanowiła zaryzykować i odwiedzić dawne strony, zobaczyć szkołę. Okazało się, że sąsiedzi uratowali większość naszych rzeczy – za wyjątkiem książek, które spaliły się w tym nieszczęsnym kufrze. Natychmiast wszystko chcieli mamie zwrócić, ale jej zależało tylko na pamiątkach rodzinnych. Było tam moje duże, portretowe zdjęcie, oprawione w piękne, złocone ramy, ale tego właśnie sąsiedzi oddać nie chcieli. Mama, myśląc że chodzi o ramy, zgodziła się, aby zatrzymali je sobie – zależało jej tylko na mojej fotografii. „Pani – powiedział ojciec Oli, mojej ukraińskiej koleżanki – weźcie sobie te ramki, po co one nam. Zostawcie zdjęcie córki. Basia bawiła się z naszymi dziećmi. Niech mają po niej jakąś pamiątkę”. I tak właśnie to wszystko było splątane, zrośnięte – nienawiść i przyjaźń. Komuś, kto tego nie przeżył osobiście, trudno w tym wszystkim się połapać. (...) Aż wreszcie nadszedł ten długo wyczekiwany dzień. Do klasy weszła, przerywając lekcję „pionierowożata”, czyli drużynowa pionierów, i powiedziała: „Rebiata, siewodnia okończyłaś Wielikaja Otcziestwiennaja Wojna”. Był 9 maja 1945. (...) Choć wojna się skończyła, jej ponure skutki długo jeszcze ciążyły na moim dzieciństwie. Musiałam porzucić strony, w których się urodziłam się wychowałam. W ostatni dzień nauki w szkole rozstawałam się z przyjaciółmi nie na dwa miesiące wakacji, lecz na całe życie. Rozsypaliśmy się po świecie niczym koraliki zerwanego naszyjnika. Nigdy więcej nie spotkałam nikogo z nich. (...) Od czerwca 1945 ciągle ktoś wyjeżdżał. Zegnaliśmy się na rampie kolejowej, płacząc, a grupka odprowadzających topniała z dnia na dzień, aż wreszcie i na nas przyszedł czas. Sprzedaliśmy to, czego wywieźć nie było można, zapakowałyśmy worki, walizy, żywność, drobne sprzęty i załadowałyśmy się do „bydlęcego” wagonu, w którym oprócz naszej trójki jechała pani Helena z matką i czteroosobowa rodzina mojej szkolnej koleżanki Wandzi. Był to ostatni transport, jaki wyjechał z Łucka do Polski. (...) Nie było mi żal. No, bo czego miałam żałować? Zostawały za mną pogorzeliska polskich i ukraińskich wsi, zdziczałe wiśniowe sady, groby i bagienne cmentarze bez mogił. Na nielicznych przystankach ukraińskie dzieci wygrażały nam z nienawiścią pięścią, wykrzykując „Lachy za San! Na piaski!”. Nie byliśmy im dłużni – odkrzykiwaliśmy „Muzyki, hadiuki na Sybir! Na białe niedźwiedzie!”. Śpiewaliśmy złośliwą wersję ich hymnu „Szcze ne wmerła Ukraina!”, z której pamiętam dwie ostatnie linijki „Czoho Lachy ne wybyły, chaliera wyduszyt!”. (...) Ludzie z naszych stron mówili, że nie ma już Armatniowa. Ukraińców, naszych sąsiadów, wywieźli na Sybir czy do Kazachstanu. Pojechali gdzieś ze swojej Ukrainy Ola, Stiopa, Hryćko i wielu innych towarzyszy moich dziecięcych zabaw, niezmąconych nienawiścią narodowych waśni. Chaty zburzono, zasadzono las i wybudowano sanatoria. Nie wiem, czy to prawda? Nie wiem i sprawdzać nie będę.
Fragmenty wspomnień B. Krawczyk : " Gorzki kraj lat dziecinnych..." wyszukał, wybrał i opublikował B. Szarwiło za: http://www.mojewojennedziecinstwo.pl/pdf/02_krawczyk_gorzki.pdf