Jak oszalała biegałam od domu do domu i w końcu dobiegłam do moich rodziców na kolonii. Ojciec leżał koło łóżka w bieliźnie też przybity bagnetem do podłogi, twarzą do ziemi, z narzuconym ściągniętym z łóżka siennikiem. Siostra Janina była ubrana w białą świąteczną sukienkę, uczesana z rozpuszczonymi włosami, przepasanymi niebieską wstążką, skulona leżała w pokoju pod stołem. Zginęła od strzału w serce. Nie znalazłam trupa matki. Biegałam po zabudowaniach, szukając jej. Pobiegłam dalej na kolonię do trzech ciotek, starych panien „Cyrylanek”, tak nazywanych od imienia, ich ojca Cyryla. Nie było w domu nikogo. Michalinę znaleziono później niedaleko na polu kartofli z odrąbanymi rękami i nogami. Stasię i Hanię zamordowano we wsi. W spiżarni znalazłam zmasakrowane, ze związanymi drutem kolczastym rękami zwłoki ciotki Karoliny Jedynowicz, jej syna Tadeusza i pasierbicy Józefy. Drugi jej pasierb Bronisław mieszkał z żoną i trojgiem dzieci osobno. Wyprowadzono wszystkich do stodoły i tam znalazłam nie do opisania zmasakrowane ich ciała. […] Tak biegałam przez cały dzień z dwuletnią córką na ręku od domu o domu, od rodziny do rodziny. Nie płakałam, nie mogłam płakać, tylko czułam piasek w oczach. Dopiero nad wieczorem mąż odciągnął mnie z dzieckiem do lasu koło cmentarza. Tu, kiedy było już ciemno, mąż przyprowadził moją matkę, a następnie znalazła się przy nas córka siostry mojej matki Józia, zaopiekowali się nami Ukraińcy z Wielimcza, którzy przynieśli mleko dla dziecka i jedzenie. Przez około 10 dni ukrywaliśmy się w lesie. Opiekowali się nami wciąż ci sami Ukraińcy z Wielimcza. Ukrainiec Sawłuk najpierw wziął moją matkę i Józię i przeprowadził je do Ratna, a w parę dni później drugi Ukrainiec, którego nazwiska nie znam, a tylko przezwisko „Hrymuczy Romanko”, przeprowadził mnie z dzieckiem, męża i jego stryjecznego brata również do Ratna.

Pamiętam, jak raniutko przyszedł z siekierą, na której widok krzyknęłam, ale on wyjaśnił, że będzie szedł pierwszy, niby zaciosywać drzewa do wyrębu. Córka jego Maria przyniosła bochenek chleba i klinek sera na drogę, żegnając nas z płaczem. W Ratnem wszystkimi uciekinierami z Doszna zajmował się i bardzo pomagał Ukrainiec Kozioł oraz jego żona. Nie mogłam płakać nawet po miesiącu, kiedy byliśmy już w Zabłociu u męża siostry, który pracował w folwarku. Zachorowałam. Przyszedł niemiecki lekarz, który dość dobrze mówił po polsku. Kiedy mnie zbadał, rozpytał o nasze przeżycia. Nagle znienacka uderzył mnie w twarz, coś krzycząc po niemiecku. Rozpłakałam się. Zaczął mnie uspokajać i powiedział, że teraz wrócę szybko do zdrowia. Powiedział, że tak mnie było trzeba leczyć. Płakałam kilka dni.

 Źródło: Świadkowie mówią…, s. 35–36.

Relacja Franciszki Kosińskiej, Doszno, pow. kowelski, woj. wołyńskie. Wyszukał i wstawił B. Szarwiło