Prawdą jest, że z wiekiem coraz częściej wraca się do okresu , z pewnościdlatego, że są to lata w których kształtuje się świadomość i wszystko to co w sensie duchowym składa się na tzw. wnętrze człowieka. I ja wracam na Wołyńskie Kresy, które opuściłam w wieku 18 lat, w mundurze żołnierza armii gen. Zygmunta Berlinga.
Urodziłam się na Mazowszu, zrządzeniem losu zostałam Kresowianką. Mój przyszły Tato, Piotr Śladewski mieszkał w Laskowiźnie, wsi położonej w pow. Ostrów- Mazowiecka. W czasie zaboru rosyjskiego jako jedyny z Laskowizny ukończył szkołę gospodarczą w Pszczelinie. Po wybuchu I wojny światowej został powołany do armii carskiej, w jej szeregach przeszedł drogę frontową od Litwy do Rumunii, podczas stacjonowania w Kowlu usłyszał, że o tym nazwisku mieszkają Polacy w dużej polskiej wsi Zasmyki, położonej 15 km na południe od Kowla. Pewnej niedzieli żołnierz armii carskiej przyszedł do gospodarstwa Weroniki i Franciszka Śladewskich, nie doszukano się pokrewieństwa, jeśli było to bardzo dalekie. Mama Leokadia Śladewska miała wówczas 14 lat ale wyglądała na więcej, Tato 24, przy pożegnaniu obiecał, że przyjedzie po wojnie. Przyjechał dopiero w połowie 1924 r. , po ceremonii zaślubin w Kowlu kś. Sznarbachowski powiedział – zabiera pan najładniejszą parafiankę. Rodzice zamieszkali w Laskowiźnie gdzie przyszłam na świat. Mama nie zaakceptowała nowego miejsca zamieszkania, bardzo tęskniła za Kresami – tam chleb jest lepszy bo z mąki pytlowej i sieje się pszenicę, a tu żyto i łubin – tam są sady pełne owoców i rodzina, a tu obcość. Po moich narodzinach nostalgia przybrała na sile, Tato niejako został zmuszony do załatwienia formalności notarialnych i po spłacie przez rodzeństwo, Rodzice wyjechali na Wołyń
. Przy wsparciu rodziny Mamy w końcu 1926 r. mieszkaliśmy już w kolonii Ostrów, położonej 15 km na południe od Zasmyk, w pow. kowelskim. Była to kolonia osadników wojskowych, którzy po I wojnie światowej otrzymali tu działki o pow. 22 ha z rozparcelowanego majątku Rosjanina – Zajcewa, położonego w ukraińskiej wsi Ośmigowicze, Zajcew po rewolucji w Rosji do majątku nie wrócił. Osadnicy sprzedawali swoje gospodarstwa najczęściej z powodu zmiany miejsca zamieszkania.
Kolonia Ostrów leżała w otoczeniu ukraińskich wsi Ośmigowicz, Nowego Dworu i czesko-ukraińskiej Dażwy, od strony wschodniej rósł las, w nim stały trzy domy ukraińskie. W Nowym Dworze był duży majątek Pomorskich, w Dażwie mniejszy pani Chojnackiej, przy dworach w czworakach mieszkały rodziny polskie. Od pałacu Pomorskich dzielił nas pas bagnistej łąki, przez którą płynął strumyk – dopływ Stochodu, latem można było przejść w wodzie po kolana, wiosną wylewał tworząc wielkie rozlewisko. Po opadnięciu wód w gąszczu wysokich traw, zarośli i szuwarów żyło mnóstwo dzikiego ptactwa, nad tymi łąkami unosiły się powiewne mgły, cisza panowała głęboka przerywana głosami ptaków i dźwiękami dzwonów ośmigowickiej cerkwi, taki obraz zachowała moja dziecięca pamięć.
Z opowiadań wiem, że pierwsze lata były ciężkie, nie było maszyn, zboże koszono kosami, powiększała się rodzina, w 1927 r. urodził się brat Józef, w 1928 r. siostra Jadwiga, ponadto zarysowały się symptomy wielkiego kryzysu. W tym czasie znajomi Czesi wyjeżdżali do Kanady, proponowali Rodzicom wyjazd, mówili – mamy miejsce na jedną rodzinę, wyjeżdżajcie bo tu zawsze będzie albo kryzys albo wojna, Tato był zdecydowany, a Mama oświadczyła – nie po to wróciłam na Wołyń aby ponownie go opuszczać, my możemy żyć tylko na Wołyniu. Po raz drugi Tato dostosował się do decyzji Mamy, mimo że był głową domu, utrzymywał dyscyplinę, swoich poleceń dzieciom nie powtarzał. Minęły lata kryzysu, Tato stopniowo do gospodarstwa wprowadzał mechanizację, pierwszym zakupem była maszyna do omłotu zboża, następnie żniwiarka, kosiarkę i grabiarkę kupił do spółki z sąsiadem. W gospodarstwie na stałe zatrudniano pracownika do pomocy, nas od dzieciństwa przyuczano do aktywności fizycznej i do wykonywania prac lżejszych a potem cięższych przy żniwach. Zrywaliśmy wiśnie, tylko te owoce sprzedawano, pozostałe marnowały się, niewielką część suszono na zimę, powidła ze śliwek w kamiennym garnku zapiekano w piecu chlebowym. Poza obowiązkami mieliśmy wiele swobody, ganialiśmy z naszymi psami wokół stawu, w nim kąpaliśmy się i koszem łowili ryby – karasie. Tato kipiący energią był zapalonym myśliwym, dzięki jego pasji dziczyzny mieliśmy w bród, czasami za dużo, w upieczonej szynce z dzika znaleźliśmy śrut, nie chcieliśmy jej jeść, dobre rosoły były z kuropatw.
W siódmym roku życia rozpoczęłam naukę w wybudowanej nowej szkole w Zasmykach, mieszkałam u Babci, tak więc świat poznawałam w dwóch domach, moim rodzinnym i mojej Babci, w którym zachowywano stare obrzędy, zimą ustawiano krosna, Babcia tkała płótno, słuchałam opowieści o duchach, zjawiskach nadprzyrodzonych i o tym, że proroctwa o „karze bożej” sprawdzają się, była też muzyka, brat mamy grał w orkiestrze. W Zasmykach wybudowano kościół, wokół niego toczyło się życie według sztywnych kanonów wiary rzymsko-katolickiej. Na święta i w wakacje przyjeżdżał po mnie Tato, wracałam do domu. Historię czasu zaborów i I wojny światowej przekazali nam Rodzice, Mama podkreślała fakt, że żyjemy w niepodległej Polsce i uczymy się w polskich szkołach, podczas gdy Ona z innymi dziećmi była dowożona do majątku Białostockich w Rokitnicy gdzie uczyła się języka polskiego i historii Polski. Tato opowiadał o przeżyciach frontowych i o tym, że dostał się do niewoli niemieckiej, siedział w jenieckim obozie w mieście Gołdap, mówił, że żołnierz rosyjski był dobrze odżywiany, dobrze ubrany, tylko był analfabetą, w jego kompanii zaledwie dwóch żołnierzy umiało czytać i pisać, a jeśli czegoś brakowało, to czasu na odpoczynek. Tato deklamował wiersze Puszkina, śpiewał rosyjskie pieśni, nie akceptował bolszewików i ich programu.
Wychowywaliśmy się w konglomeracie czterech narodowości, byli to Polacy, Ukraińcy, Czesi i Żydzi. Współżycie między tymi grupami układało się pomyślnie, język nie stanowił bariery, rozumieliśmy się, nie było manifestacji o charakterze politycznym, tylko raz jadąc z Tatą, minęło nas kilku Ukraińców, zauważyłam czerwone kokardki przypięte do ubrań, pytałam co one oznaczają – to są komuniści, odpowiedział Tato. Więcej pytań nie zadawałam, z rozmów starszych wiedziałam, że komuniści to bolszewicy, w Rosji zabierają dzieci od rodziców i bez Boga wychowują w specjalnych domach, baliśmy się tych strasznych bolszewików. Siedzibą naszej gminy była duża czeska osada Kupiczów, w której mieszkało kilka rodzin polskich, w osadzie i w pobliżu żyło 80 rodzin żydowskich. Czesi stanowili czołówkę gospodarczą, z kilkoma rodzinami czeskimi przyjaźnili się rodzice, z Ukraińcami żyliśmy w zgodzie. Czesi również dobrze żyli z Ukraińcami, czeska orkiestra grała podczas prawosławnego obrzędu „Wodochreszczenija” pop z brodą przypominający biblijnego proroka prowadził procesję do „Jordanu” gdzie święcił wodę, którą zabierano do domów. Żydzi zajmowali się handlem, w Dażwie i w Nowym Dworze prowadzili niewielkie sklepiki, do nas raz w tygodniu białym koniem przyjeżdżał Moszko, wypatrywaliśmy tego konia, on wiózł cukierki i chałwę. Moszko zaopatrywał nas w drobiazgi: tasiemki, nici, mydła i perkale. Po większe zakupy Rodzice wyjeżdżali do Kowla. W 1936 r. urodziła się najmłodsza siostra Janina, gospodarstwo dobrze prosperowało, Tato mógł z trójką starszych dzieci, po raz pierwszy odwiedzić rodzinę w Laskowiźnie, po drodze zatrzymaliśmy się u kuzynów w Warszawie, był to jedyny nasz wyjazd podczas wołyńskich wakacji.
W szkole byliśmy wychowywani w kulcie Piłsudskiego i Rydza- Śmigłego, przygotowywano nas do obrony Ojczyzny, a Kresów w szczególności, śpiewaliśmy (. . . ) „Żadna siła, żadna burza nie odbierze Kresów nam, Kresy nasze Kresy wiernie was będziemy strzec”, słowa innej piosenki brzmiały: „Nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły- Rydz”. Dla sąsiadów legionistów Marszałek był autorytetem, oryginalnym legionistą był emerytowany płk Gorczyński, w rozmowie o polityce powiedział „Ta zgraja piłsudczyków doprowadzi Polskę do zguby” byłam zdezorientowana. W 1939 r. ukończyłam szkołę powszechną, zdałam egzamin do państwowego gimnazjum w Kowlu, tylko że sprawy szły w złym kierunku, coraz głośniej mówiono o wojnie. Tato wpłacił pieniądze na Fundusz Obrony Narodowej, łudzono się, że do wojny nie dojdzie, a jednak doszło, to był szok. Ścieżką koło mego domu przechodziła pani Janiszewska, żona osadnika i płakała, na pytanie Mamy co się stało odpowiedziała – nasze życie na tej ziemi kończy się. Tak uważali pesymiści, optymiści wierzyli w nadzwyczajną mocarstwowość Polski oraz pomoc Anglii i Francji, tę wiarę utwierdzały wiadomości słuchane w radiu na słuchawki, o tym że polskie samoloty bombardują Berlin, a lotnictwo angielskie ważne obiekty niemieckie, wojska francuskie przekroczyły granice Niemiec, emocje opadły po przybyciu uciekinierów. Wojskowi z Włodzimierza Wołyńskiego jechali wozami w kierunku granicy rumuńskiej, prosili o sprzedanie owsa dla koni, Tato nie przyjął pieniędzy, powiedział – i tak wszystko idzie na marne, oni jednak zostawili duży wiklinowy kosz z rzeczami, jego zawartość nie interesowała Rodziców gdyż po odjeździe wojskowych, w nocy zakopywano broń na naszym polu, pułkownik Gorczyński powiedział do Taty: „Pan tu zostanie, ta broń uratuje wam życie.” Gorczyńscy pożegnali się i poszli w kierunku Bugu. W następnych dniach dochodziły niepokojące wieści o napadach na polskich żołnierzy i o grabieży imienia Polaków, w Osieczniku Ukraińcy zamordowali 5 polskich żołnierzy wracających do domów za Bugiem. Ukraińscy sąsiedzi z lasu zabrali nam rowery, podczas nieobecności rodziców przyjechali Ukraińcy z Ośmigowicz po „wieszczy” wynieśli z domu kosz wiklinowy, znajomy Ukrainiec doniósł, że o te „wieszczy” bili się, były to głównie rzeczy damskie. Tato zauważył dwa nisko lecące samoloty z czerwonymi gwiazdami, ksiądz Burzmiński w kościele w Kupiczowie podał wiadomość o rozbiorze Polski.
Znaleźliśmy się w nowej sytuacji politycznej, 21 września po broń przyszli Ukraińcy z Nowego Dworu, reprezentowali Tymczasowy Komitet Radziecki, pokwitowali odbiór dubeltówki, bez skutku szukali innej broni, zabrali radio. Przed pałacem Pomorskich osiadł niewielki samolot, zabrano właściciela majątku Wacława Pomorskiego, mienie rozgrabili miejscowi Ukraińcy. 10 lutego 1940 r. do Archangielskiej „obłasti ” wywieziono rodziny osadników. W Zasmykach otwarto niepełno średnią szkołę, prosiłam Tatę o pozwolenie zapisania w niej, a mój Tatuś powiedział – nie będziesz chodziła do komunistycznej szkoły, poczekamy na otwarcie szkół polskich, więc ja prosiłam Mamę, po rozmowach Rodziców pozwolenie otrzymałam tylko przed wyjściem do Zasmyk miałam wyplewić ogród warzywny, był to czerwiec 1940r. W szkole został ten sam kierownik pan Siudak, zatrudniono trzech nauczycieli Ukraińców i jedną Polkę, lekcje były prowadzone w języku polskim, doszły nowe przedmioty takie jak: język rosyjski, ukraiński i niemiecki, algebra, geometria i fizyka. Rok szkolny 1940/1941 kończyliśmy w niepewności, w oczekiwaniu na duże zmiany. Polacy nadzieję wiązali z Sikorskim, a Ukraińcy z Hitlerem. 22 czerwca usłyszeliśmy detonacje, na niebie pojawiły się błyski i samoloty, niektóre leciały lotem agonalnym ciągnąc smugi ciemnego dymu, trafiony samolot spadł na pole w pobliżu szkoły w Zasmykach, uratował się jeden lotnik rosyjski. To już była wojna, wróciłam do domu. Niebawem od zachodu do Dażwy wjechała zmotoryzowana kolumna wojsk niemieckich entuzjastycznie witana przez Ukraińców. Nikt nie przypuszczał, że za sprawą ukraińskich nacjonalistów, zbrojnych kolaborantów Hitlera, wkrótce nastąpi kres Kresów II Rzeczypospolitej.