/Zofia Ziółkowska - foto./ " Urodziłam się w Uściługu w małym miasteczku w powiecie Włodzimierz Wołyński na Wołyniu. Po kądzieli pochodzę ze starej wołyńskiej rodziny Szczerbie-kich i Babulskich. Ojciec, rodem z Mazowsza, legionista i uczestnik wojny z bolszewikami w 1920 roku, odznaczony za męstwo Krzyżem Virtuti Militari, był osadnikiem wojskowym w osadzie Karczunek.
Wybuch II wojny światowej zastał nas Uściługu. Ojciec, zmobilizowany do obrony kraju, po klęsce wrześniowej nie wrócił już do domu, poszukiwany przez okupantów ukrywał się a wkrótce związał się z polskim ruchem oporu.
17 września Sowieci wkroczyli do Polski. Pamiętam jak w listopadzie 1939 roku ograbiali gospodarstwa osady Karczunieckiej w pobliżu Uściługa. Przeprowadzali wtedy licytację całego dobytku: krów, koni, świń, pościeli, ubrań, nawet dziecinnych zabawek. Kupującymi byli Ukraińcy z sąsiednich wiosek. Pamiętam licytację u osadnika pana Janika. Żołnierz sowiecki wyniósł z mieszkania koszyczek z robótkami ręcznymi jedenastoletniej córki, która głośno i żałośnie płakała. Koszyk ten kupiła Ukrainka zPuzowa, słono podbiła cenę, zapłaciła jak za krowę. Potem ostentacyjnie przeszła przez całe podwórko w obecności wszystkich kupujących oraz gapiów i wręczyła koszyk właścicielce. Zrobiło się cicho. Sowieci rwali licytację, chociaż do likwidacji były jeszcze dwa gospodarstwa p. Ordyńskiego i nasze.
Wszystkich ograbionych wywieziono na Sybir.
Wywózka dotknęła również moich bliskich. Matkę, siostrę i brata jako rodzinę wojskowych osadników, Sowieci wywieźli 10 lutego 1940 roku.
Mnie uratował najpierw przypadek, a potem babcia Leontyna Szczerbicka. Było to tak:
10 lutego 1940 roku, nie byłam w domu, nocowałam u mojej babci w Uściługu. Rano przyszedł kuzyn, Bronisław Lewicki i przyniósł przykry wiadomość. Powiedział, że widział jak Sowieci wieźli na saniach osadników wojskowych do stacji kolejowej. Wśród nich widział moją mamę z półtoraroczną Rajmundą, moją siostrą i dziesięcioletnim bratem Zdzisławem. Mówił, że w nocy przyjechała saniami ekipa składająca się z dwóch uzbrojonych żołnierzy sowieckich. Dali pół godziny na spakowanie się przed deportacją. Moja mama była zrozpaczona i zszokowana. Mówiła im, że woli, aby ją i dzieci zastrzelili na miejscu, że na Syberię nie pojedzie, jednak siłą wpakowali ją na sanie. Ojca w domu nie było, nie wrócił jeszcze z wojny.
Babcia dała mi dużą wełnianą chustkę, koszyk napełniony słoniną i innymi produktami żywnościowymi na tak daleką drogę i odprowadziła na stację, abym. dołączyła do matki. Na stacji szukając wagonu, w którym była moja matka, zapytała napotkanego oficera NKWD o pociąg ze skazańcami. Oficer powiedział: „Babuszka, wracaj szybko do domu, chroń i ukrywaj ją przed sąsiadami, bo może z całej rodziny zostanie tobie tylko ona!".
W ten sposób ocalałam.
Zima była wyjątkowo mroźna i śnieżna. Dużo dzieci wtedy w transporcie zamarzło. Po długiej podróży wygnańcy dojechali do miejscowości Kostoworowo na Uralu, obłast Świerdłowsk. Tam kobiety i dzieci zatrudnione były przy wyrębie lasu.
Z babcią, po zsyłce osadników pojechałam do Bielina, do brata babci Albina Kabulskiego. Tam zostałam zameldowana w urzędzie gminy przez Ukraińca pana Barnickiego jako córka moje babci. Nazywałam się wtedy Franciszka Szczerbinka.
W Bielinie doczekałam się wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej w czerwcu 1941 roku. Nie groziła nam już w prawdzie Syberia, ale transport na przymusowe roboty do Niemiec.
W 1942 r. wróci! Na Wołyń mój ojciec, sierżant „Kubuś” .Miałam już wtedy 16 lat.
Jesienią 1942 roku po złożeniu przysięgi i przyjęciu pseudonimu „Iskra” zaangażowałam się w pracę konspiracyjną na terenie Uściługa, Bielina, Marianówki, Spaszczyzny. Zaczęłam od rozwożenia tajnych gazetek w Bielinie. W Uściługu pomagałam chłopakom, w gromadzeniu czyszczeniu i konserwowaniu. Razem z ojcem woziłam mąkę z młyna pana Zabłockiego w Trościance dla partyzantów
Sama przewoziłam broń z Włodzimierza na Karczunek. Potem byłam w „Samoobronie" razem z ojcem, który był komendantem tej placówki.
Naszą walkę z niemieckim okupantem utrudniali nacjonaliści z OUN-UPA kolaborujący z Niemcami.
Już od początku 1943 roku zdarzały się zabójstwa Polaków. W marcu z rąk upowców zginęli w Bielinie pani Kondracka z synem i pan Stadnicki.
W kwietniu uzbrojona przez Niemców policja ukraińska uciekła do lasu z niemieckich posterunków wzmacniając liczebnie i militarnie oddziały OUN-UPA.
W maju ukraińscy nacjonaliści napadli na osadę Janowa Dolina, zamordowali około 600 Polaków, domy ich obrabowali a potem spalili. Niemcy obecni w okolicy nie ingerowali.
Również w maju w czeskiej wsi Wołkowyja upowcy w okrutny sposób zamordowali mego wujka księdza Hieronima Szczerbickiego i jego kolegę księdza Jerzego Cieślińskiego.
Lipiec 1943 roku był miesiącem masowej rzezi ludności polskiej na Wołyniu, ginęły cale wsie polskie. W zbrodniczych napadach brała często udział miejscowa ludność ukraińska, nierzadko byli to sąsiedzi a nawet krewni ofiar. W Izowie koło Uściługa, w ukraińskiej wiosce mieszkali nasi krewni, siostra mego dziadka Macieja Szczerbickiego, Feliksa z mężem Józefem Oberda i córką Wiktorią.
Oberdowie zostali zamordowani a Wiktoria - ciężko ranna - zmarła po 8 dniach w szpitalu we Włodzimierzu. Przed śmiercią zdążyła ujawnić nazwiska oprawców. Byli to sąsiedzi, kumowie, którym Oberdowie trzymali dzieci do chrztu. Druga córka, która wyszła za mąż za Ukraińca zginęła wraz z nim, bo nie wykonał on rozkazu UPA i nie zamordował żony Polki. Częste były przypadki rozchodzenia się małżeństw mieszanych w tym strasznym czasie. Dopiero po wojnie schodzili się ponownie.
We wsi Turobin o mieszanej ludności polsko-ukraińskiej mieszkała moja kuzynka Antosia Uleryk z rodziną. Tylko ona przeżyła napad, w czasie którego wszyscy Polacy zostali wymordowani. Według jej relacji w niedziele o świcie do mieszkania weszli Ukraińcy, część z nich w niemieckich mundurach i z karabinami, pozostali ubrani po cywilnemu uzbrojeni byli w siekiery, widły, noże i młotki. W czasie poszukiwania „broni" wymordowali wszystkich domowników - 8 osób. Antosia ciężko ranna zemdlała, a kiedy odzyskała przytomność zobaczyła jak rezuni dobijali rannych. Ją też dobijano parokrotnie bagnetem. Nie trafili jednak w serce lecz w rękę i cudem przeżyła. Półprzytomna z bólu i przerażenia usłyszała wołanie ojca, który ciężko ranny wymieniał kolejno domowników i błagał o ratunek. Kiedy upewniła się, że oprawcy wyszli, posadziła ojca pod ścianą, pozostawiła mieszkanie pełne trupów i krwi i wyszła aby zobaczyć co się dzieje u sąsiadów. Ujrzała zakrwawioną dziewczynę wracająca do mieszkania, aby ratować płaczące dziecko - siostrę. Antosia uczyniła to samo, ale gdy wróciła do domu ojciec już nie żył. Wtedy pożegnała swoich najbliższych i szybko ukryła się w ogrodzie, bo usłyszała tętent koni. To patrol ukraiński sprawdzał obejścia i dobijał jeszcze żyjących.
Zabili dziewczynę z dzieckiem, do niej leżącej w konopiach i prawie martwej ze strachu dojechali po śladach. Wiele razy naprowadzali na nią konie, wreszcie jeden z jeźdźców stwierdził „tu padochła" i kiedy odjechali.
Antosia postanowiła udać się do ciotki .W drodze natknęła się na kolejny uzbrojony patrol. Tym razem byli to dwaj znajomi Ukraińcy. Uklękła przed nimi i prosiła o darowanie życia. Tylko nie przyznawaj się do tego. Im zawdzięcza życie, gdyż pouczyli ją jak ma się dostać do szpitala we Włodzimierzu i poradzili poczekać do wieczora. Kiedy opuszczała na zawsze rodzinną wieś, żegnał ją makabryczny koncert – psy wyły, ryczały głodne nie wydojone krowy, rżały konie, ale harmonia grała, a pijani ukraińscy oprawcy śpiewali i bawili się.
Do szpitala dotarła rano i po podleczeniu ran przybyła do Bielina do Samoobrony. Zamieszkała u Bolesława Kobulskieg, brata mojej babci. Tam poznałam jej smutną historię.
Od lutego 1944 roku służyłam w kompanii łączności 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK.
W Skrobowie, 26 lipca 1944 roku nastąpiło rozbrojenie naszych oddziałów.Wydawało mi się, że wszystko skończone i że marzenia o wolnej Polsce legły w gruzy. Bez domu, bez najbliższych znalazłam się w Hrubieszowie. Przygarnęła mnie rodzina państwa Heleny i Feliksa Stajewskich.
Jesienią w Hrubieszowie spotkałam na rynku Stasię Mazurek, oficera armii gen. Zygmunta Berlinga, która wywieziona była razem z moją rodziną. Dowiedziałam się od niej, że moja mama cierpiała na kurzą ślepotę i puchlinę głodową. Dowiedziałam się również, że wielu naszych znajomych zmarło z głodu."
Opowiedziała mi też, jaki los spotkał rodzinę osadnika wojskowego, pana Feresia:
"Wpierw zmarła jego babcia. Zmarłą trzymano dwa tygodnie w baraku, aby otrzymać jej przydział - 200 gram chleba. Potem zmarła z głodu pani Feresiowa i jej trzy córki. Wiadomość ta wstrząsnęła mną, rozchorowałam się, przeżywałam głęboką depresję, byłam przekonana, że już nigdy nie zobaczę mojej mamy i rodzeństwa. Wówczas przyszedł wujek z gazetą i odczytał z niej, że najbliższym transportem przyjeżdża z Syberii moja rodzina. Po tej wiadomości wstąpiła we mnie nadzieja, wyzdrowiałam. Dopiero po dłuższym czasie dowiedziałam się, że żadnej informacji w gazecie nie było; ale tym kłamstwem wujek uratował mi chyba życie. Aby zdobyć jakiś zawód rozpoczęłam naukę w Gimnazjum w Hrubieszowie.
5 maja 1945 roku wszedł w czasie lekcji woźny i wywołał mnie z klasy. Wyszłam na ulicę, tam stał wujek Stajewski i powiedział krótko: „Twoja mama przyjechała, jest z dziećmi w Łuszkowie". Wróciłam do klasy, powoli dochodziła do mnie ta radosna wiadomość. Dopiero po jakimś czasie podzieliłam się nią z koleżankami i nauczycielką, szalałam z radości.
Wreszcie zobaczyłam moją ukochaną mamę. Wyglądała na 60 lat, choć miała zaledwie 39. Zobaczyłam mojego brata, teraz dorosłego mężczyznę i siostrę - już sześcioletnią dziewczynkę. Wszyscy w łachmanach. Jak się okazało przeżyli tylko dzięki wspaniałomyślności państwa Kozaków, którzy dali pieniądze na kupno kozy. Mleko kozie uratowało im życie.
Po miesiącu oczekiwania, specjalnym transportem wyjechaliśmy z Chełma na Ziemie Odzyskane. W lipcu 1945 roku byliśmy już w Słupsku. Osiedliliśmy się w Widzinie na gospodarstwie rolnym- Od 1946 r. uczęszczałam do Liceum Handlowego w Słupsku, a potem pracowałam w Urzędzie Miejskim."
Po przejściu na emeryturę Zofia Ziółkowska czynnie wspierała działalność słupskiego Koła Terenowego Stowarzyszenia Upamiętniania Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów. Brała udział w wielu inicjatywach, uroczystościach świeckich i kościelnych przywołujących pamięć strasznych dni wojennych jakie przyszło Jej przeżyć w latach czterdziestych ubiegłego wieku na Wołyniu.
Zmarła 28 marca 2005 roku. Została pochowana na cmentarzu parafialnym w Kobylnicy.
(Na podstawie wspomnień Zofii Ziółkowskiej opracował Andrzej Obecny)