Relacji o wyczynach banderowców przeczytałem i wysłuchałem setki. Oto tylko jedna z nich, którą zapisałem przed niemal dwudziestu laty, gdy zamieszkałem w Pępicach, w gminie Skarbimierz pod Brzegiem, w dawnej ewangelickiej pastorówce. Poznając swych pochodzących niemal wyłącznie z kresów sąsiadów, słuchałem ich opowieści. Jedną z moich rozmówczyń we wrześniu 1996 roku była najstarsza wówczas mieszkanka Pępic, licząca 92 lata, Apolonia Reszczyńska. Pani Pola, bo tak ją nazywano, była córką Wincentego i Anny z Kamińskich. Urodziła się 25 lipca 1904 roku we wsi Wacławka w powiecie równieńskim na Wołyniu. Po ślubie w 1923 roku z Antonim Reszczyńskim (1899-1982) wspólnie z mężem zamieszkała w innej wsi wołyńskiej - Leonówka i tam przeżyła tragedię, która później wracała do niej koszmarnymi snami i nagłymi, niespodzianymi lękami. Leonówka była małą, liczącą 69 gospodarstw czysto polską wsią na Wołyniu, 30 km od miasta Równe. Otaczały ją wsie takie jak Żelanka i Rysianka, gdzie mieszkała ludność wyłącznie ukraińska. Do końca roku 1942 konflikt narodowościowy na tym terenie właściwie nie istniał. Przyniósł go rok 1943, a z nim huragan pożogi i śmierci, który przeszedł przez Wołyń od Zbrucza po Bug, ze wschodu na zachód. Przyszły - jak to określił Henryk Cybulski - banderowskie "czerwone noce” - w lipcu i sierpniu 1943 roku polskie wsie spłynęły krwią. To wówczas ludobójstwo na Wołyniu osiągnęło swe piekielne apogeum. Jak podaje Feliks Budzisz, 11 lipca 1943 r. w ponad 60 miejscowościach Wołynia ukraińscy nacjonaliści z OUN i UPA, którym przewodzili Roman Szuchewycz, Dmytro Gricaj, Rostisław Wołoszyn i Sydor Petro Olejnyk, wymordowali blisko 20 tysięcy Polaków - prawie jedną czwartą ofiar całej wołyńskiej tragedii. [ W tym miejscu muszę zareagować albowiem autor trochę się myli: po pierwsze 11 lipca 1943 r. OUN-UPA zaatakowała prawie 100 miejscowości –  fakty ustaliła to większość badaczy na czele z E. Siemaszko, po drugie dowódcami odpowiedzialnymi za ludobójstwo na Wołyniu byli:  Mykoła Łebed - „Ruban”, Roman Szuchewycz  -„Taras Czuprynka”,  Rostisław Wołoszyn - „Horbenka”, Dmytr Hrycaj— „Perebijnis”, Wasyl Sidor - „Szelest”, Roman Kłaczkiwśkij - „Klym Sawur”, Leonid Stupnickij - „Honczarenko”, M. Omelusik, Iwan Litwyńczuk - „Dubowyj”, Juryj Stelmaszczuk - „Rudyj”, Petro Olijnyk - „Enej”. Warto przeczytać art. F. Budzisza  „Kaci Wołynia” który znajduje się również na tej stronie. –B.S] . Nad Wołyniem w to upalne lato rozciągnęły się ciężkie chmury ludzkiej rozpaczy.

Tragedia Leonówki

Do Leonówki tragedia przyszła 1 sierpnia 1943 r. tuż przed północą. 39-letnia wówczas Apolonia Reszczyńska tak zapamiętała tę noc: Od wiosny 1943 roku do Leonówki zaczęły dochodzić budzące coraz większy postrach wieści o nasilających się w okolicy zbrodniach na polskiej ludności cywilnej dokonywanych przez nacjonalistów ukraińskich. Moja rodzina, a mieliśmy wówczas z mężem sześcioro drobnych dzieci, postanowiła na noc wyjeżdżać do pobliskiego miasteczka Tuczyn, gdzie wynajęliśmy kwaterę, aby tam nocować. W dzień pracowaliśmy w gospodarstwie domowym w Leonówce, a na noc jechaliśmy konnym zaprzęgiem do Tuczyna. Nasi sąsiedzi z Leonówki nocowali w okolicznych krzakach i zagajnikach. Wszyscy baliśmy się, że śmierć może przyjść nocą. Mężczyźni wieczorami zaciągali straże na rogatkach wsi. W fatalny dzień 1 sierpnia 1943 roku po wieczornej mszy w kościele, trochę uspokojeni, postanowiliśmy nie jechać na nocleg do Tuczyna. Gnana jednak jakimś złym przeczuciem namówiłam swych sąsiadów, rodzinę Łojów, aby przy­szli do nas do chaty pomodlić się przy figurze Matki Boskiej z Niepokalanowa. Około godziny 22.00, w czasie odmawiania litanii, usłyszeliśmy strzały i gdy wybiegliśmy z domu, ujrzeliśmy, jak na początku wsi od pocisków zapalających buchnął ogień z kilku krytych słomą chat. Wszystkich ogarnęło przerażenie. W wielkim chaosie, wśród wrzasków, w grzmocie eksplozji karabinowych pocisków, w blaskach krwawych języków ognia bijących w niebo z palących się domów i stodół, chwyciłam swe najmłodsze dziecko, sześciomiesięcznego Romana, i zaczęłam biec na oślep przed siebie w kierunku lasu. Mąż mój pobiegł ze starszymi dziećmi za stodołę w zboże. Świst kul wyzwalał we mnie niespożyte siły. Młodsze dzieci rozbiegły się w różne strony razem ze spuszczonym z łańcucha psem. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że wieś jest otoczona przez banderowców. Z Romkiem na rękach biegłam, potykając się między łanami dojrzewającego żyta. Przy mnie był cały czas skomlący ze strachu pies. Gdy byłam już blisko lasu, przede mną jak z podziemia wyrósł potężny Ukrainiec z karabinem w rękach. Poznałam go. Był to Szkul, Ukrainiec z sąsiedniej wioski, który często bywał u nas. Był producentem betonowych kręgów do studni i przed kilku tygodniami na środku naszego podwórka z moim mężem montował te kręgi w nowo wykopanej studni. Był miłym, serdecznym człowiekiem i nawet zaprzyjaźniliśmy się z nim. Teraz ujrzałam go w nowej roli. Z jakimś obłędnym błyskiem w oczach i straszliwym grymasem twarzy bez wahania strzelił prosto w moją głowę. Kula świsnęła mi przy lewej skroni, zrywając przepaskę do włosów i powodując krwotok z przestrzelonego ucha. Runęłam z dzieckiem w zboże, nie tracąc jednak przytomności. Szkul sądził, że mnie zabił. Synka Romka przydeptał butem. W tym momencie usłyszałam rozkaz: "prawe kryło w pered” (prawe skrzydło do przodu). Szkul wykonał polecenie. Przekroczył leżącą we krwi kilka metrów ode mnie Marynię, siostrę mego męża zamężną z Wąsowskim. Obok niej leżał, na szczęście żywy, jej dwuletni syn Stefek, który obecnie mieszka we Wrocławiu. Gdy Szkul poszedł w stronę wioski, by tam realizować morderczy rozkaz, ja podniosłam się, przykryłam swe dziecko snopkiem i w szoku pobiegłam dalej do lasu. Strzelali za mną, ale nie trafili. Gdy zaczęło świtać, Ukraińcy ze wsi ustąpili. Wówczas wróciłam na miejsce, gdzie schowałam dziecko. Znalazłam je całe i żywe. Ale Romek do końca życia miał wgniecioną klatkę piersiową - była to pozostałość po obcasie Szkula. Wszystkie domy w Leonówce były spalone. Wśród pogorzelisk leżały dziesiątki trupów. Tylko moja rodzina miała wyjątkowe szczęście - wszyscy przeżyliśmy: mąż i sześcioro naszych dzieci. Drugiej takiej rodziny w Leonówce nie było. W każdej kogoś opłakiwano. Na początku lat 90. XX wieku w konkursie "Dziennika Lubelskiego” wyróżniono wspo­mnienia Janiny Rolle - przed­wojennej nauczycielki z Leo­nówki. Jej opowieść w podobnie dramatyczny sposób jak relacja Apolonii Reszczyńskiej pokazuje zapomnianą tragedię wołyńskiej wsi Leonówka. [….]

P/w opowieść to fragment art. „Moje Kresy. Spór o Banderę” którego autorem jest Stanisław S. Nicieja. Warto zwrócić uwagę również na inny fragment tego artykułu zatytułowany:

Senny koszmar

Opowieść Apolonii Resz­czyńskiej opublikowałem 3 października 1996 roku w "Gazecie Brzeskiej”. W maju 2013 roku, w trakcie pisania tego tekstu, postanowiłem dowiedzieć się, jakie były dalsze losy mej rozmówczyni sprzed wielu lat. Od jej syna, Alfreda Reszczyńskiego, dowiedziałem się, że żyła jeszcze dwa lata, a okoliczności jej śmierci były równie wstrząsające jak przytoczona wyżej opowieść. Na święta Bożego Narodzenia roku 1998 Apolonia Reszczyńska, licząca wówczas 94 lata, pojechała do Brzegu, do swej córki Zofii (rocznik 1938), po mężu Malinowskiej. W czasie nocy sylwestrowej, przebudzona wystrzałami i eksplozjami fajerwerków witających Nowy Rok pod brzeskim ratuszem, wyrwana ze snu, sądząc, że to napad banderowców, otworzyła okno i aby się ratować ucieczką, tak jak przed 65 laty w Leonówce, wyskoczyła przez nie. Pokoik, w którym spała, był na wysokim parterze. Upadek okazał się tragiczny w skutkach. Złamała nogę i pokaleczyła sobie twarz, bo wpadła głową w krzak róży. Przewieziona do szpitala żyła jeszcze miesiąc. Trauma "czerwonych banderowskich nocy”, gdy płonęły całe wołyńskie wsie, została w niej do końca życia. Sąsiadką Apolonii Resz­czyńskiej w Pępicach była Eugenia Majgierowa, z domu Skibińska, urodzona w Horo­dynie koło Łucka, też na Wołyniu. Rozmawiając z panią Eugenią 10 maja br., usłyszałem podobną opowieść. Mając 16 lat, była świadkiem spalenia przez oddział banderowców całej jej wsi. Dziś w tym miejscu są tylko zarośla i żadnego śladu domostw. […] Przedstawione wyżej dwie z tysięcy relacji o wyczynach podkomendnych Stepana Bandery dowodzą, że nigdy nie będzie zgody pomiędzy Polakami a Ukraińcami (przynajmniej ich częścią) w ocenie przywódcy ukraińskich nacjonalistów. Dla Polaków będą zawsze irytujące i nie do zaakceptowania pomniki stojące dziś w centrum Lwowa, Stanisławowa, Tarnopola, Drohobycza, Horodenki, Kołomyi, Buczacza czy Sambora (który poświęciło 11 kapłanów z miejscowych cerkwi) oraz nazywanie głównych ulic i placów w tych miastach jego imieniem i nadawania mu pośmiertnie honorowego obywatelstwa dziesiątków miast na Zachodniej Ukrainie…….

Wyszukał i wstawił :Bogusław Szarwiło

Źródło: http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20130518/REPORTAZ/130519469