Śnieg padał i zaczynała się prawdziwa zima. Oddziały partyzanckie skupione wokół Zasmyk powiększały się nieustannie, nabierały charakteru autentycznego wojska. Chłopcy oswajali się z walką w ciągłej służbie rozpoznawczej i bojowej. Ludność cywilna powoli  odzyskiwała spokój i wiarę w przetrwanie. Groźba napadu „samostijników” zdawała się oddalać od naszego terenu. – odnotował w swoich wspomnieniach  Leon Karłowicz ( Mariański) ps. „Rydz” mieszkaniec Zasmyk, żołnierz OP, „Jastrzębia”, wspominając grudzień 1943 r.  Powstała  w lipcu 1943 r. samoobrona Zasmyk, słaba i nieliczna wobec  otaczających ją sił UPA, nie tylko przetrwała bardzo trudny okres ale urosła w poważną siłę. Powstały  oddziały samoobrony w Janówce, Radomlu, Lublatynie  i co najważniejsze  mobilne oddziały partyzanckie AK.  „Jastrząb” (por. Władysław Czermiński) poprzez swoje działania spowodował, że Polacy w tej części Wołynia poczuli się  w miarę bezpieczni. Nie mniej bardziej doświadczeni ludzie i dowództwo samoobrony, zdawali sobie sprawę z istniejącego nadal zagrożenia. Niewielu ze zwykłych mieszkańców polskich wsi, w tamtym czasie słyszało zapewne o „ tajnej dyrektywie „Kłyma Sawura” (Dmytro Kljaczkiwśkyj - pułkownik UPA, dowódca UPA-Północ, jeden z inicjatorów rzezi wołyńskiej- zwany „katem Wołynia”) wydanej  czerwcu 1943 roku w sprawie przeprowadzenia wielkiej akcji likwidacji polskiej ludności męskiej w wieku od 16 do 60 lat ", wszyscy jednak znali dotychczasowe dokonania rezunów.

Powszechnie  mówiło się, że „bulbowcy ( potoczne określenie upowców), tylko czekają na okazję by zniszczyć Zasmyki, które od dawna są im przysłowiową „ solą w oku”. „Rudyj” (Jurij  Stelmaszczuk - dowódcy Północno - zachodniego OW "Turiw") wydał pierwszy rozkaz likwidacji tego „ lackiego gniazda ” jeszcze w lipcu, ale lokalni chłopi ukraińscy prawdopodobnie, nie byli tacy skorzy do mordowania sąsiadów, jak to miało miejsce w innych wsiach Wołynia, podczas „krwawej niedzieli 11 lipca”. Owszem bez wątpienia istniały już bandy nacjonalistów i zwykłych bandytów, albowiem dowodem na to był chociażby mord wielu ludzi jadących na odpust do Zasmyk w lipcu,  których wymordowano  w lesie lityńskim.  Zamordowano również, w sierpniu grupę Polaków w Gruszówce, kiedy wrócili na swoje gospodarstwa po jakieś rzeczy, których nie zdążyli zabrać podczas wcześniejszej ucieczki ( w tym członków mojej rodziny- red). Można przypuszczać, że ciągłe zebrania i agitacja nie odnosiły dość długo pożądanego skutku. Jak wspomina wielu Polaków, dawni znajomi, Ukraińcy na bieżąco informowali swoich sąsiadów, o szerzącej się „zarazie z Galicji” (  tak zwykli Ukraińcy określali agitatorów nawołujących do mordowania „Lachiw). Monika  Śladewska, pamięta ; Tego ranka, nie czekając nadejścia świtu, zbudził nas znajomy Ukrainiec, oznajmił rodzicom, iż wraca z zebrania z Ośmiogłowicz ( tak długo te zebrania trwały) cyt „..  znajete pane Śladewski, budut rezat, wykidajte”. ( …) Rodziny polskie mieszkające w tej dużej polskiej wsi ( Nowy Dwór- red)  również zostały ostrzeżone przez Ukraińca, dzięki temu szczęśliwie dojechały do Zasmyk. (…) Rodzinę Municzewskich z Dażwy ostrzegł Ukrainiec nazwiskiem Onysko Jarmoluk. Można przypuszczać, że agitacja jednak nie była w stanie zmobilizować lokalne środowisko do pospolitego ruszenia okolicznego chłopstwa ukraińskiego. Być może wynikało to również z obawy, że Polacy w Zasmykach i okolicznych wsiach nie są jednak bezbronni. Wśród Ukraińców krążyła pogłoska, że z Radowicz do Zasmyk, w pierwszej połowie lipca, zbrojny oddział przyprowadził kilka wozów broni, której Polacy, z oczywistych względów, nie dementowali. Zapewne z tych powodów 24 lipca dowództwo UPA postanowiło wzmocnić słabe lokalne bandy oddziałami zaprawionymi w walce. L. Karłowicz: Ukraińcy prawie jawnie zaczęli przygotowywać napad na Zasmyki. Uderzenie miało nastąpić od strony południowo- zachodniej – od Radowicz, Tahaczyna i Piórkowicz. Na skraju  Lityńskiego lasu, na wysokości Abramowca gromadzili zbrojne oddziały. (…) Z różnych stron powiatu kowelskiego i sąsiednich ściągnęli do tego rejonu co najmniej kilkaset swoich „striłciw”. Plany pokrzyżowała jednak karna ekspedycja Niemców, ściągających od ludności zaległe kontyngenty zbożowe. Oddziały UPA otworzyły ogień do Niemców, co ostatecznie z oczywistych względów zakończyło się rozgromieniem Ukraińców. Niestety ta potyczka zakończyła się tragicznie dla polskich mieszkańców Abramowca ( kolonii wchodzącej w skład Radowicz). Kolonia została spacyfikowana przez rozwścieczonych Niemców. Zginęło wielu mieszkańców, a osada przestała istnieć, spłonęła. A Zasmyki zostały nie tknięte i to z kolei budziło zapewne wściekłość „Rudego”. Pod koniec sierpnia 1943 r. Ukraińcy ponownie ściągnęli co najmniej   dwie sotnie UPA w okolice Gruszówki , które prawdopodobnie,  miały za zadanie poprowadzenie zebranej tu również  „czerni” ( chłopstwa ukraińskiego) do ataku na Zasmyki w dniu 1 września. I tym razem jakiś Ukrainiec uprzedził samoobronę polską o tych przygotowaniach. „Jastrząb” tworzący zręby pierwszego lotnego oddziału partyzanckiego AK wspierany przez świeżo przybyłego do Zasmyk „Sokoła” ( por. Michała Fijałkę- cichociemnego) zamiast obrony, która raczej była bez szans, zastosował atak wyprzedzający w dniu 31 sierpnia. 50 polskich partyzantów rozgromiło z zaskoczenia znacznie większe siły ukraińskie. Straty własne jeden zabity i dwóch rannych. Na drugi dzień po boju pod Gruszówką, szer. Stanisława Romankiewicza ps. „Zająca” pochowano z honorami wojskowymi na miejscowym cmentarzu. Pośmiertnie odznaczony Krzyżem Walecznych. Miejscowy proboszcz ks. Michał Żukowski, gorący patriota, nad otwartą mogiłą wygłosił płomienne kazanie, w trakcie którego proklamował powstanie niepodległej „Rzeczypospolitej Zasmyckiej”.Dzwony kościelne w Zasmykach ukryte i milczące od 1939 r. odezwały się teraz po raz pierwszy, jakby w Wolnej Polsce, co wywołało duże wrażenie na żołnierzach i zgromadzonej ludności. Uwierzono już w możliwość obrony własnymi siłami. Coraz więcej ludności zaczęło napływać do Zasmyk, coraz więcej młodzieży wstępowało do szeregów partyzanckich. Zanotował w swoim pamiętniku : Józef Turowski (Spodniewski) ) ps. „Ziuk”  partyzant z oddziału „Jastrzębia”, uczestnik zwycięskiej bitwy pod Gruszówką. Ja również tam byłem, bo właśnie 31 sierpnia 1943 r. uciekliśmy  z mamą i siostrą z Radowicz do Zasmyk. Pamiętam jak z wielkim niepokojem i obawą przejeżdżaliśmy przez wsie ukraińskie, które ku naszemu zaskoczeniu były jak wyludnione. Owszem dochodziły do nas odgłosy strzelaniny, ale dopiero po przybyciu do Zasmyk, dowiedzieliśmy się szczegółów. Opowiadał mi Feliks Budzisz , świadek minionych zdarzeń. W dwa dni po boju pod Gruszówką banderowcy napadli na dużą i rozrzuconą wieś Wierzbiczno. Wymordowali kilkanaście rodzin, ale część ludzi znalazła schronienie w sąsiednim Osieczniku, zamieszkanym przez Polaków. Tam jednak  groziła im zagłada, gdyż zauważono gromadzące się oddziały UPA od strony Tuliczowa. Na  wiadomość o zaistniałej sytuacji z pomocą pośpieszył oddział „Jastrzębia”, by zagrożoną ludność ewakuować do Zasmyk .Wspomina J.Turowski. Oczywiście nie obyło się znów bez potyczki z banderowcami, w której poległ jeden z partyzantów i jeden cywil. W godzinach popołudniowych 4 września kolumna wozów dotarła do Zasmyk. Większość ewakuowanych zatrzymała się w kościele. Ludzie przedstawiali sobą okropny widok: byli krańcowo wyczerpani fizycznie i psychicznie, twarze mieli pokryte grubą warstwą kurzu i krwi z potem i łzami. W kościele padali twarzą na posadzkę, dziękując Opatrzności za ocalenie. Niedługo cieszyliśmy się, jeżeli w ogóle wówczas można było żywić takie uczucia, uratowaniem kilkudziesięciu rodzin z Osiecznika. Już następnego dnia wstrząsnęła ludnością Zasmyk wieść o wymordowaniu mieszkańców polskiej wsi Budy Ossowskie. Przyniosła ją kobieta z dwojgiem dzieci, które cudem ocalały z rzezi i dotarły do Zasmyk. „Jastrząb” natychmiast wyruszył z pododdziałem, by ratować ocalałych mieszkańców wsi, w której w latach 1941-42 uczył na tajnych kompletach. Niestety, gdy 5 września przybył tam ze swoim pododdziałem, zastał widok zmasakrowanych ciał. W polach i zaroślach odszukano zaledwie kilka dorosłych osób oraz kilkoro dzieci, które zdołały się ukryć przed bandytami. Część mieszkańców uratowała się ucieczką do Włodzimierza i Turzyska Wspomina F. Budzisz. Rosnąca aktywność Samoobrony Zasmyckiej i śmiałe rajdy „Jastrzębia”  zapewne zabolały stronę ukraińską. Polscy wywiadowcy donieśli, że 10 kilometrów od Zasmyk, w rejonie Tuliczowa rozpoczęła się ponowna koncentracja oddziałów UPA. Zgromadzono tam tym razem co najmniej  10 sotni UPA w tym szkolną artylerię ( razem około 1000 uzbrojonych „striłciw”), a atakiem miał dowodzić sam „Rudyj”.  Zasmyki niestety i tym razem nie były przygotowane na tak silny atak, który był zaplanowany na 8 września, a więc  niemal w tydzień po bitwie pod Gruszówką. Gdyby do niego doszło, skończyłoby się prawdopodobnie zagładą zarówno samych Zasmyk jak i sąsiednich wsi polskich. I znów niespodziewanym sprzymierzeńcem Polaków, paradoksalnie stali się jednak Niemcy, którzy ruszyli w teren w celu zabezpieczenia  spływu kontyngentów ( obowiązkowych dostaw płodów rolnych). Już 7 września doszło do pierwszej potyczki ukraińsko- niemieckiej, która 8 września przerodziła się w regularną bitwę. Oddziały banderowskie zmuszone zostały do wycofania się do lasów świniażyńskich. Zupełny przypadek sprawił, że Niemcy obronili przed zagładą polską samoobronę. (…) Niemcy doszli aż do Kupiczowa, gdzie umocnili się bunkrami i rowami strzeleckimi, ściągając zboże z sąsiednich wsi ukraińskich i folwarków, tuż pod nosem UPA. Upowcy nie odważyli się atakować Niemców. Nie atakowali też Zasmyk. Odnotował w swoich wspomnieniach: J. Turowski.  Polowy garnizon z centrum w Kupiczowie  spowodował, że np. na naszym polu w Radowiczach pojawił się ziemny bunkier a w lesie przypadkowo natknąłem się na stanowisko artylerii niemieckiej. Podobnie było w Tuliczowie, gdzie zamiast UPA znajdowały się również stanowiska Niemców. Wspomina F.  Budzisz, którego rodzina, podobnie jak i inni mieszkańcy Radowicz, wrócili na swoje gospodarstwa celem dokonania jesiennego zbioru plonów. Nawet wtedy bulbowcy pokusili się na atak pracujących Polaków. Feliks Budzisz przeżył  jedną  z takich sytuacji. Sabina Kicińska  (z domu Kulesza , mieszkanka Radowicz) również to zapamiętała : W pewnym momencie zobaczyliśmy jak od lasu pędzi zgraja „rezunów”. Z krzykiem wpadliśmy na podwórze, że Ukraińcy lecą. Wskoczyliśmy na wozy i co koń wyskoczy zaczęliśmy uciekać. Ilu ich było – nie wiem dokładnie. Ale widziałam, że lecieli tyralierą w odległości około 100 metrów i strzelali do nas z karabinów. (…) We wsi był sztab niemiecki i wpuszczali tylko z przepustką. Gdy dojechaliśmy do sztabu wyszedł wartownik z tłumaczem i wszystko wypytywał. Opowiedzieliśmy im wszystko. (….) Wysłali 50 żołnierzy dobrze uzbrojonych (….), wróciliśmy do Zasmyk i jakiś czas było dość spokojnie u nas. F. Budzisz:  Niemcy odpowiedzieli do atakujących ostrym ogniem z posiadanej broni. Bitwa rozgorzała na dobre w której zginęło co najmniej 27 żołnierzy niemieckich. Polacy oczywiście szukali schronienia w lesie gdzie znajdowały się oddziały niemieckie. Trzeba w tym miejscu stwierdzić, że Niemcy w tym czasie dawali jednak skuteczną ochronę pracującym na polach Polakom. Sytuacja jednak zaczęła się zmieniać gdy Niemcy wycofali się, 9 listopada, do stałych garnizonów w dużych miastach. Opuścili też Kupiczów , a kilka godzin później wkroczyli doń banderowcy, niechętni ludności czeskiej za sprzyjanie Polakom. 11 listopada do Zasmyk przybyli wysłannicy ludności czeskiej z Kupiczowa, z prośbą by „Jastrząb” objął  miasteczko swoją opieką. Skierowano ich do Stefanówki gdzie stacjonował oddział „Jastrzębia”. Henryk Kata ps. „Prima”, partyzant OP „Jastrzębia”: Kupiczów.. (..) .. była to osada czeska, zbudowana na wzór małego miasteczka, z utwardzonymi drogami. Zabudowania przeważnie murowane, kościół, dom ludowy, szkoła, łaźnia do kąpieli, rzeźnia, młyn. Cały Kupiczów położony na wzgórzu, nawet z wieżą obserwacyjną. Czesi poczuli się zagrożeni, chociaż UPA masowo Czechów nie mordowała, to jednak widząc, co rezuni spod znaku OUN-UPA robiła z polską ludnością, nie wierzyli bandom UPA. Czesi wysłali delegację do „Jastrzębia” proponując przepędzenie upowców i zajęcie Kupiczowa, deklarując pomoc w zakwaterowaniu, wyżywieniu i możliwość korzystania z całej infrastruktury oraz pomoc fizyczną w obronie. „Jastrząb” okazał się dobrym strategiem, błyskawicznie ocenił wartość strategiczną Kupiczowa. Docenił pozyskanie takiej miejscowości jak Kupiczów, z jego korzystnym położeniem terenowym, jak też mało na Kresach spotykaną infrastrukturą i murowaną zabudową. Ponadto Niemcy pozostawili po sobie, choć prowizoryczną, to jednak sieć okopów i stanowisk strzeleckich obronnych, co jednak  jak się niebawem okazało, miało wielkie znaczenie praktyczne. J. Turowski ; 12 listopada 1943 r. zaatakowano Kupiczów, wypierając zeń bez strat własnych niewielki oddział UPA. Ukraińcy nie zrezygnowali jednak z tego dogodnego punktu. Już następnego dnia dokonali formalnego oblężenia osady. Polacy  jednak nie oddali Kupiczowa ani wtedy, ani 22 listopada, kiedy upowcy podjęli następną próbę zdobycia miasteczka. „Rzeczpospolita Zasmycka” tym samym zyskała dobry „bastion” obronny na styku z lasami świniarzyńskimi.  Warto wspomnieć, że pod koniec listopada rozwinęła się i okrzepła kompania „Kanii” ( por. Stanisław Kądzielawa). Na początku grudnia oddziały „Jastrzębia” i „Kanii” przeniosły się ze Stefanówki do opuszczonej wsi ukraińskiej Peresieka. Tam również pojawił się „Sokół”, którego obecność wynikała z faktu powstania szkoły podoficerskiej. A wszystko to wiązało się z przygotowywaną  „Akcją Burza” i planami koncentracji oddziałów partyzanckich  z całego Wołynia, w okolicach Zasmyk i Kupiczowa. Niespodziewana potyczka z Niemcami i obawa przed następnym najazdem, zmusiła oddziały do biwakowania w szałasach w lesie. lityńskim To był jednak grudzień i trzymały już tęgie mrozy, nie wspominając o obfitych opadach śniegu,  dlatego w tej sytuacji „Kowal” ( mjr. Jan Szatowski – inspektor rejonowy AK, Kowel ) wyraził zgodę na zakwaterowanie oddziałów w Kupiczowie. Dosłownie w wigilię świąt Bożego Narodzenia, dotarł tam również spod Łucka  oddział partyzancki „Łuna”  dowodzony przez „Olgierda” ( por. Zygmunta  Kulczyckiego). L. Karłowicz : Rozpoczynał się niezapomniany partyzancki wigilijny wieczór.(…) Kupiczów. Duża sala w Domu Ludowym. (…) „Jastrząb” czeka parę sekund jakby dla wzbudzenia większego zainteresowania, po czym krótko, po żołniersku wita zgromadzonych przy wspólnym stole oficerów, podoficerów, żołnierzy i gości, życząc wszystkim miłego i godnego spędzenia świętego wieczoru, wieczoru w prawdziwie przyjacielskim gronie oraz jak najszybszego powrotu do domu rodzinnego w wolnej ojczyźnie, po czym oddaje głos księdzu Michałowi Żukowskiemu…. H. Kata: Ksiądz w dłuższym nieco przemówieniu bardzo ładnie powiązał treści patriotyczne z wielowiekową tradycją świąt Bożego Narodzenia naszego narodu. Przestrzegał też przed zemstą i okrucieństwem w stosunku do bezbronnych Ukraińców, kobiet, dzieci, ludzi starych, wyrażając żal i współczucie wszystkim, którzy stracili swoich najbliższych. (…) Z księdzem Michałem Żukowskim była również delegacja samoobrony z Zasmyk. W tym czasie w Janówce ludzie zasiadają do wigilijnego stołu, ale w atmosferze zagrożenia. Bonifacy Sakowicz ps. „Słonecznik” ( członek samoobrony ) opowiadał po latach: Już na dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia, zaczęła krążyć wśród mieszkańców wioski pogłoska, na pewno celowo rozpuszczana przez Ukraińców, że tegoroczną „jołkę ” – choinkę – obleją Polacy własną krwią. Bogumił Szarwiło ps. „Dąb” ( członek samoobrony) również zapamiętał niepokój jaki udzielił się wszystkim mieszkańcom: Było niespokojnie i nie było nic z atmosfery świątecznej, tym razem nawet choinki nie uszykowaliśmy. Pogłoski o napadzie bulbowców kierowały uwagę na zupełnie inne sprawy. Jedni mówili, że Ukraińcy mogą napaść właśnie w wigilię, inni twierdzili, że się nie odważą bo głośno było o polskich oddziałach partyzanckich zgrupowanych koło Kupiczowa. Wszystkich jednak niepokoiły pogłoski o zbieraniu się dużych sił UPA w Zadybach i okolicach. Ks. Żukowski proboszcz z zasmyckiego kościoła ogłosił, że pasterka nie odbędzie w wigilię o godz. 12-tej a o 6 –tej w pierwszy dzień świąt. I znów mówiono, że ktoś księdza uprzedził o planowanym napadzie ukraińskim i to było przyczyną przesunięcia tej uroczystej mszy. Jednak, poza ścisłym gronem wtajemniczonych ( prawdopodobnie z powodów bezpieczeństwa), nikt nie wiedział, że wynikało to z faktu uczestnictwa ks. M. Żukowskiego razem z delegacją samoobrony Zasmyk w żołnierskiej wigilii w Kupiczowie.  Tak właśnie zapamiętała to Janina Wójcik ( mieszkanka Zasmyk) : Ksiądz Żukowski ze względu na bezpieczeństwo nie odprawiał pasterki o północy, tylko przeniósł ją na szóstą rano. Wszystkie pogłoski i domysły spowodowały jednak pewien stan napięcia i niepewności w domach mieszkańców nie tylko Janówki czy Zasmyk, ale i innych wsi w okolicy .B. Sakowicz - Dowódca placówki- porucznik „Jawor”- Tadeusz Paszkowski, po naradzie ze mną polecił wzmóc czujność, aby nie dać się zaskoczyć. Przez całą noc wigilijną krążyłem z patrolem (…) szczególnie od strony Piórkowicz i Zadyb. Mieliśmy natychmiast po zauważeniu czegokolwiek zaalarmować mieszkańców i poderwać na nogi załogę samoobrony. Janówka liczyła około 40 gospodarstw. Mimo, że większość domów była dość blisko siebie, to było też kilka  budynków bardziej odległych, jak np. dom Szarwiłów za jeziorem, gdzie była placówka. B. Szarwiło - W wigilię Bożego Narodzenia 1943 roku, przyszło na nocną wartę sześciu partyzantów, Stefan Frankowski, Stasiek Grochowski, Bonek i Stasiek Sakowicze, Czesiek Lenkowski i młody chłopak, którego nazwiska nie pamiętam. Wartę na dworze pełnili na zmiany po dwóch, reszta spała na snopkach słomy w pobliżu pieca w którym cały czas się paliło .Byliśmy prawie pewni, że do ataku dojdzie właśnie tej nocy. Było bardzo mroźno i chłopcy marzli, ale wartę pełnili rzetelnie. Kazimierz Doliński ps. „Szerszeń" ( członek samoobrony Janówki – ten młody partyzant którego imienia zapomniał B. Szarwiło) opowiadał ;"24.12.1943r. gdy zaczęła robić się szarówka, siadłem z rodzicami do kolacji i opłatka. Po tradycyjnej kolacji sprawdziłem karabin, krótki mauzer-radomka, posiadana amunicja do kieszeni i poszedłem na placówkę. Pamiętam, noc robiła się widna i mroźna. Śnieg pod stopami śpiewał. Wyznaczono mnie na pierwszą oddaloną o około 200m. wartę. Drugi posterunek był przy domu. Reszta mogła spać na słomie posłanej na podłodze. Powoli gasły światła Janówki, ludzie z obawą ale kładli się do snu, gotowi w każdej chwili zerwać się na równe nogi. Ci co posiadali broń,  niezależnie  od tego czy należeli do oddziału samoobrony czy nie, kładli się spać trzymając ją w zasięgu ręki. Zapewne podobnie było w innych wsiach,  Radomlu, Stanisławówce i Zasmykach. Sierżant  Józef Donajski ps. „Brudny”  (Dowódca samoobrony Radomla)  napisał we wspomnieniach : …o możliwości napadu na naszą wieś w święta Bożego Narodzenia ostrzeżeni zostaliśmy przez Ukraińca Piaseckiego. W wigilię więc ogłosiłem służbę dla wszystkich żołnierzy samoobrony. Zaledwie kilka osób miało pozostać z rodzinami. Pozostali podzieleni na dwie grupy pełnili służbę. Ukraińcy w tym czasie przygotowywali się do realizacji ostatecznego rozwiązania sprawy polskiej w Zasmyckim Ośrodku Samoobrony.  Dotychczasowe niepowodzenia spowodowały, że tym razem przygotowano wszystko ze szczegółami. Postanowili wykorzystać fakt, że w Zasmykach i okolicy nie było żadnych oddziałów partyzanckich AK, w tym oddziału „Jastrzębia” który był postrachem dla wszystkich upowców. Na podstawie podobnych ataków na wsie polskie w innych rejonach Wołynia, można założyć, że cała strategia polegała na otoczeniu wszystkich wsi, skazanych na zagładę  tj. utworzenie kotła i jednoczesny atak, ze wszystkich stron. W tym przypadku z powodu zgrupowania oddziałów partyzanckich AK w okolicach Kupiczowa, zaplanowano zasadzkę w lesie Lityńskim, blokując tym samym możliwość udzielenia pomocy zaatakowanym wsiom. L. Karłowicz ; Nadchodzących Ukraińców dostrzegła najpierw ludność Batynia, wsi wystawionej na pierwszy ogień morderców, jako że Batyń leżał najdalej na zachód skąd nadciągała horda. Wszyscy biegli w kierunku Janówki, prosto przez zamarznięte jezioro Romankiewicza. Lód był dostatecznie gruby i można było bez obawy biec nawet większą gromadą. J. Turowski: o świcie do kolonii Radomle pod Kowlem zbliżały się furmanki ze słomą, powożone przez woźniców w mundurach niemieckich.  Mama wspomina pani Jadwiga Gołko, jak pojechaliśmy do kościoła, rozpaliła pod kuchnią i ugotowała kakao żebyśmy mieli ciepłe jedzenie jak wrócimy .. Wyszła na podwórze obrządzić trzodę, patrzy a na drodze Niemcy (przebrani Ukraińcy). Franek krzyknął do kogoś leć do bazy do Donajskich i uprzedź, że jadą. Mama podbiegła z 60 m i schowała się z babcią w krzaki malin. "Niemcy" podjechali pod dom i podpalili słomą. Wszystko się spaliło z wyjątkiem obory w której schowała się reszta rodziny. L. Karłowicz - Wioska była niewielka. Liczyła przed wojną 23 gospodarstwa. Po wyjeździe kilku rodzin niemieckich pozostali w Radomlu sami tylko Polacy. Rodziny Soleckich, Kowalewskich, Dunajskich, Falickich i innych, połączone często więzami pokrewieństwa, stanowiły zwartą, zżytą doskonale rozumiejącą się społeczność. Przywiązanie do polskich tradycji narodowych, a także do kościoła rzymskokatolickiego, stanowiło wyraźny rys charakterystyczny mieszkańców tej wioski. …W 1943 r. w wolnych domach poniemieckich zamieszkali, nawet po kilka rodzin, uciekinierzy z miejscowości zaatakowanych przez bulbowców.

 

Partyzantów polskiego podziemia obowiązywał , wyraźny rozkaz nie wdawania się pod żadnym pozorem w zbrojne potyczki z Niemcami To dlatego: J. Donajski polecił : …wycofać uzbrojonych ludzi ze wsi, ponieważ zbliżają się Niemcy i nie należy podejmować z nimi walki. Podobno słychać już niemieckie rozmowy i ruch zbliżających się. Było jeszcze zupełnie ciemno. Stach zabrał natychmiast obie grupy i wycofał się do lasu. Ja zostałem na obserwacji. Po pewnym czasie od zachodu, od zabudowań Frejera, padły pierwsze strzały. Zapłonęły pierwsze zabudowania Radomla. Atakowali Ukraińcy. Ta pomyłka, a może celowa dezinformacja, okazała się tragiczna w skutkach. Jak to wyglądało wspomina: Janina Gruszka z domu Raczyńska ( uciekinierka z Radowicz – w tym domu mieszkało nas sześć rodzin ): . Rano przygotowanie do śniadania, krzątanie, mieliśmy iść do kościoła do Zasmyk, ja jeszcze nie zdążyłam się ubrać do wyjścia. Wtem wpada wujek Wałęga i krzyczy: „Boże, burki idą!”  ( jedno z potocznych  określeń Ukraińców  - red) Dopadamy okien, ogarnia nas przerażenie. Wiemy, co nam grozi, tyle ludzi, dzieci, co robić? Pan Świderski zaryglował drzwi, wziął widły i mówi: „Żywy żaden do domu nie wejdzie.” Po chwili uchylił drzwi, by zobaczyć co się dzieje na zewnątrz. W tym momencie pada strzał. Siostra Wanda stała oparta o drzwi, strasznie płakała, przyjechała bowiem z Kowla wraz z mężem do nas na święta. Strzał trafia w nią, pada na twarz. Ojciec mój ze szwagrem odwracają ją, zdążyła tylko wymówić „tato” i kończy życie. Boże, jakie przerażenie ogarnęło wszystkich, co się działo w tym domu, lament, płacz, krzyk dzieci, jedni modlą się na kolanach, rozpacz ogarnia wszystkich. Wiedzieliśmy, że nadchodzi nasz koniec, koniec naszego życia na tej ziemi, jaki cud nas uratuje? Banderowcy trzymali się w pewnej bezpiecznej odległości od domu, jak przypuszczał pan Świderski, nie byli pewni, czy nie mamy broni. Po chwili jeden ze sprawców przemknął pod oknem i podpalił przybudówkę. Pali się dom pełen ludzi. Ojciec mój miał doświadczenie wojskowe, był 4 lata w niewoli u Niemców, wpada po schodach na strych myśląc, że może uda się ratować, ale cała górna część domu była już w płomieniach. Kiedy schodził na dół, moja 12-letnia siostra Czesia objęła ojca za nogi, płacząc prosiła: „Ratuj nas tato”. Widziałam bladą z bólu twarz ojca, jest bezradny, nie może nic zrobić by nas ratować. Jaki to bolesny moment, szwagier siedzi nad zamordowaną żoną i płacze. Co zrobić? Ojciec podejmuje decyzję: „Musimy uciekać, ktoś się uratuje, a w ogniu zginiemy wszyscy.” Zaczęliśmy wyskakiwać jednym oknem, wypychając się nawzajem w puszysty i głęboki śnieg. Widzę, jak między drzewami znika moja siostra Czesia, a ja po prostu idę, nogi odmawiają mi posłuszeństwa, jestem półprzytomna z przerażenia. Naraz słyszę głos mamy, woła do mnie, oprzytomniałam na chwilę. Patrzę, mama leży na śniegu, jest ranna w rękę. Podbiegam do niej, zdejmuję chustkę, ale w pośpiechu źle zaciskam ranę. Musimy szybko iść, podnoszę mamę, prowadzę pod rękę. Cała kolonia w ogniu. Nikogo już nie widać, tylko my obie biegniemy w kierunku lasu, na północ. Pomyślałam – udało nam się wyjść z płonącego piekła, jesteśmy już bezpieczne. Naraz słyszę tętent konia i krzyk: „Styj polacza mordo”, puszczam rękę mamy, mama osuwa się pod drzewem, a ja uciekam. Jak daleko odbiegłam, nie wiem. Kucnęłam w bezlistnych krzewach i czekam, co będzie dalej. Słyszę głos bandyty upowca, a potem mamy. Cisza. Strzału nie słyszę. Nie wiem, jak długo to trwało. Modliłam się: „Matko Boża zasłoń mnie, by mnie nie zobaczył bandyta.” Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, to był cud, gdybym nie opuściła mamy, nie wiem, czy obie byśmy przeżyły. Bandyta podjechał do mamy, zdjął karabin, mama nie prosiła o darowanie życia, chyba zemdlała. Odjechał. Ja bałam się powrócić do mamy, bo nie wiedziałam, co się wydarzyło, postanowiłam odczekać. W pobliżu były opuszczone domy, chciałam się ukryć w tych zabudowaniach. (…) Ojciec nie mógł uciekać, gdyż będąc wysokiego wzrostu był bardzo widoczny z daleka, postanowił, żeby ci, co nie mogą uciekać, udawali, że nie żyją, by leżeli w bezruchu. Obok mojego ojca leżały dwie córki wujka Wałęgi, Zosia i Gienia, które cudem ocalały niezauważone przez bandytów. Leżały bowiem pod krzakiem bzu, przysypane pyłem z płonącego domu. (…)  Razem z moim ojcem patrzyły, jak giną zastrzelone w tył głowy matka i rodzeństwo. Józia ciężko ranna w głowę i nogi patrzyła, jak płacze 9-cio miesięczne dziecko leżąc obok nieżyjącej już matki. Bandyta uderzając je kolbą karabinu dodał: „Ty naszewo brata muczysz.” Leżenie na  bezruchu też nie okazało się idealnym rozwiązaniem, nie wszystkich to uratowało, albowiem ukraińskie zbiry biegały od osoby do osoby leżącej na śniegu i strzelały w tył głowy. W taki oto sposób zginęli najbliżsi: siostra mojej mamy i jej troje dzieci, babcia i sąsiadka. Moja siostra Czesia dostała serię w głowę, uciekając w kierunku lasu, jak długo żyła, nie wiadomo, na drugi dzień znaleziono ją martwą. Do mojego ojca podchodzili trzy razy i za trzecim razem strzelili do niego. Pocisk trafił w kołnierz i ramię. Po pewnym czasie dostał dreszczy z zimna i upływu krwi. Leżąc tak na śniegu myślał, że jak przyjdą czwarty raz, to rozpoznają, że żyje, ale na szczęście nie zdążyli O podobnych wydarzeniach wspominają, Siostry Soleckie ( Wala, Władzia, Monika):  Dom Soleckich w Radomlu stał na brzegu wsi, najbardziej wysuniętym w stronę Zadyb...Poderwawszy się do okien ujrzeli na tle białego śniegu niemieckie mundury. Pierwszy więc odruch  - schować broń! Z Niemcami na razie walczyć było niepodobna, gdyż równałoby się to skazaniu na pewną śmierć ludności całej okolicy. Tak chciał uczynić i Wacek, który wraz z innymi wrócił z nocnego czuwania. Bez namysłu skoczył na strych z karabinem w dłoni, lecz jeszcze nie umieścił broni w przygotowanej wcześniej kryjówce, gdy na dworze dały się słyszeć okrzyki i nawoływanie w języku ukraińskim. Wychyliwszy głowę przez otwór w dachu, ujrzał jak uzbrojony ryzun prowadzi przez podwórze jego najmłodszego brata Heńka. Z boku blisko sieni, stał inny Ukrainiec z bronią gotową do strzału. Trzynastoletni chłopak szedł przerażony, ale zupełnie przytomny. Trzęsąc się z przerażenia i chłodu, a sądząc pewnie, że chcą go gdzieś dalej prowadzić, odezwał się nieśmiało do "konwojenta":

- Czy mogę wziąć kurtkę? Bo mi zimno.

- Idy! - zgodził się z szatańskim uśmiechem ryzun.

Nie podejrzewając niczego Heniek ruszył w stronę drzwi, a tymczasem stojący obok Ukrainiec podniósł karabin do oka i skierował lufę ku głowie chłopca. Nie zdążył jednak pociągnąć za język spustowy, gdy ze strychu huknął strzał i napastnik runął na ziemię, Tuż przy wejściu do mieszkania. Ten który prowadził chłopca, błyskawicznie skrył się za budynki gospodarcze, a Heniek, nie namyślając się ani chwili, wskoczył do mieszkania, ryglując za sobą drzwi. Wacek, który zdążył uprzedzić bulbowca, przebiegł na drugą stronę strychu i wyjrzał przez szparę. Gromada uzbrojonych w karabiny i granaty banderowców podchodziła już prawie pod same okna domu, a dalej roiło się od ich kamratów. Nie zwlekając wymierzył w najbliższego. Za chwilę znów jeden z ryzunów poleciał głową w śnieg. Jego partnerzy od kuli i noża najpierw padli na ziemię, a potem szybko wycofali się z niebezpiecznego miejsca. Z przeciwnej strony wioski dochodziły odgłosy strzałów broniącej się placówki. Oddalały się jednak, co mogło oznaczać tylko wycofywanie się załogi przed przeważającymi siłami. Wacek wiedział już na pewno, że Ukraińcy zorganizowali napad, jakiego jeszcze nie było. Za zabudowaniami sąsiadów były niezliczone gromady upowców. Krzyki, przekleństwa, strzały, świst kul, trzask płonących budynków - wszystko to mogło odebrać siły i zimną krew nawet najodważniejszym. Ale w tym samym momencie uświadomił sobie także, że tu w piwnicy domu, znajdują się jego starzy rodzice, brat, że młodsze siostry, Wala i Władzia, razem z nim obserwują ruchy nieprzyjaciół po przeciwnej stronie strychu i informują go o każdej ważniejszej zmianie sytuacji. Jeśli teraz straci ducha, jeśli przestanie się bronić, wszyscy zginął. Poddanie oznaczałoby to samo. Wymierzył więc w środek zbliżającej się ku domowi nowej kupie napastników. Huknął strzał, po nim krzyk wściekłości, i cała gromada, wlokąc za sobą zabitego lub tylko rannego, wycofała się znowu za gęste krzewy i opłotki. W tej samej chwili spostrzegł, że pali się stodoła. W kilka sekund później to samo stało się z oborą. Szczęściem niewielki wiatr wiał w przeciwnym kierunku, domowi więc na razie nic nie groziło, chyba żeby upowcy zdobyli się na podbiegnięcie z płonącymi snopami słomy lub benzyną pod same ściany. Ale nie zanosiło się na taki akt odwagi. Do uszu Wacka doszły tylko z daleka głośne, wulgarne wezwania do poddania się, gdyż i tak wezmą wszystkich żywcem a wtedy "pohulają"! I na potwierdzenie tych słów puścili kilka serii z karabinu maszynowego po dachu nad samym sufitem, ale na szczęście dzielni obrońcy nie doznali nawet zadraśnięcia. Tymczasem to bliżej, to dalej rozlegały się przerażające krzyki mordowanych, rozdzierający płacz dzieci i pijane głosy oprawców. Można się było domyślać, że kaci wyciągają ofiary z kryjówek i na oczach wszystkich rozprawiają się krwawo z nimi, że przerażeni rodzice muszą przed własną śmiercią patrzeć, jak giną w mękach ich dzieci. A serie karabinowe coraz gęściej siekły ściany i dach budynku. Wacek odpowiadał rzadko, gdyż musiał oszczędzać amunicję. Gdy rano krył się na strych, miał zaledwie 30 naboi, teraz pozostała tylko połowa. "Lach" strzelał celnie, informowany przez siostry przesuwał się tam, skąd groziło największe niebezpieczeństwo. Rzadko chybiał. Utrzymywał stale banderowców na przyzwoity dystans. J. Donajski: Broniły się i inne pojedyncze domy. Z bratem Antonim też zajęliśmy stanowiska obok naszych budynków przy sadzawce. „Dołączył do nas Malinowski z Lublatyna, a z nim młody chłopak, jeszcze dziecko. Tadeusz Świder ( członek samoobrony Lublatyna ); ..Ledwo zrobiło się widno, poderwano nas mieszkańców Lublatyna alarmem, że jest napad na Radomle, skąd było słychać pojedyncze strzały i serie z broni maszynowej. Odległość od Lublatyna do Radomla była niewielka, może 1,5 km, a sam Lublatyn to kolonia 31 numerów rozmieszczonych wzdłuż drogi po obu stronach o długości około 1,5 km. Na wschód od Lublatyna leżała Radomla, na południe była duża wieś Zadyby, której chutory częściowo graniczyły z Lublatynem. Przez Zadyby przepływała rzeka Turia. Od północy mieliśmy las, a na wschód od lasu zaczynały się chutory ukraińskiej wsi Białaszów, do której mieliśmy ponad 3 km. Pola jej graniczyły z Lublatynem i z Radomlem i siegały aż cmentarza w Zasmykach. W okresie  zagrożenia ze strony Ukraińców, Polacy nie jeździli przez Białaszów traktem z Zasmyk do Kowla. Łączność między Zasmykami i Kowlem odbywała się przez Janówkę, Radomle, Lublatyn i Zieloną. W Lublatynie mieliśmy dobrze zorganizowaną samoobronę. Na początku samoobrona posiadała 2 kbk i 3 dubeltówki, a pozostałe uzbrojenie to piki zrobione ze starych wideł z jednym palcem obsadzonym na długim trzonku. Ale stopniowo broni przybywało. Dowódcami samoobrony byli, plutonowy Aleksander Janowski ps. „Biały” ( nad całością) i dwóch drużynowych rezerwistów wojskowych, Skonieczny Bernard i Stefan Durka. Samoobrona była podzielona na dwie grupy, z których jedna grupą rozpoznawczą od strony wsi Zadyby, a druga od strony wsi Białaszów. W Lublatynie stacjonował od miesiąca września nieduży, bo chyba 12 osobowy uzbrojony oddział, a dowódcą tego oddziału był Malinowski Józef. Ten Oddział i kilku ludzi z samoobrony Lublatyna pierwsi udzielili pomocy napadniętej Radomli (…..)  kiedy oddział Malinowskiego dotarł do Radomla, to Radomle było już opanowane przez Ukraińców i już paliły się zabudowania, byli też zabici. Oddział Malinowskiego bez dokładnego rozpoznania sytuacji i bez zajęcia dogodnych stanowisk wbiegł wprost na otwarty teren poza budynkami, skąd otrzymał silny ogień z ukrytych stanowisk ukraińskich. Niewątpliwie oddział Malinowskiego dużo pomógł dla Radomla, bo już w tej części wsi Ukraińcy nie spalili budynków no i udaremnił im dalsze plądrowanie zagród i wyłapywanie ludzi. Byli już związani walką z Polakami. Jednakże ich siły były dużo większe i uzbrojenie mieli lepsze, posiadali dużo broni maszynowej, czego nie mieli Polacy. W oddziale Malinowskiego w  walce  w Radomlu zostali zabici 4 żołnierze i ranny został dowódca Malinowski Józef. Reszta żołnierzy Malinowskiego i kilku z samoobrony Lublatyna nadal skutecznie broniła się i nie dopuszczali Ukraińców do budynków. Ukraińcy próbowali zajść ich z boku, skąd byli widoczni, lecz jeden z samoobrony Lublatyna, a był to Bielecki Antoni, chłop wojskowy i dobry kłusownik, ze swego dobrego stanowiska położonego nieco w tyle, każdego który próbował zajść kład trupem. Zastrzelił też ich dowódcę i nie dopuścił tych co chcieli go zabrać. Przy nim zdobyto pepeszę, pistolet Walter, mapnik, notatki i brzytwę. ( ….) . Jak już wcześniej nadmieniłem samoobrona w Lublatynie była podzielona na dwie grupy, więc każda grupa otrzymała zadanie ubezpieczenia kolonii, jedna od strony ukraińskiej wsi Zadyby, a druga od strony wsi Białaszów, bowiem od tych wiosek mieliśmy duże zagrożenie. Ja byłem w grupie, która patrolowała teren od strony wsi Zadyby,  skąd przyszedł napad na Radomle. Więc nasza grupa nie brała udziału w walce w Radomlu…..Oddział  Malinowskiego, składał się z ludzi okaleczonych psychicznie przez bulbowców. Malinowski był świadkiem wymordowania całej jego rodziny i podobnie było z członkami jego oddziału. Żądza odwetu na zabójcach bliskich stanowiła podstawę determinacji w walce. Dlatego ich oddział wpadł z impetem, bez rozpoznania  w sam środek atakujących rezunów. J. Gruszka: Ledwie zrobiłam kilka kroków, wtem – „Stój!” – zatrzymuje mnie dwóch młodych uzbrojonych mężczyzn w cywilnych ubraniach. Byłam pewna, że to są Ukraińcy. To już koniec – pomyślałam – ale niczego się ode mnie nie dowiedzą – o tym pamiętałam, tego nas uczono na szkoleniach. Na żadne pytanie nie odpowiadałam, postanowili mnie zlikwidować. Jeden uderza mnie pistoletem w tył głowy i mówi: „Trzy kroki do przodu”. Krew odpływa mi od serca do nóg, dziwne uczucie, niezapomniane. Czekam. Żyję. Zmieniają decyzję. Każą mi iść przed sobą. Przyszliśmy znowu w środek kolonii. Zanim zdołałam zdać sobie sprawę, gdzie jestem, zobaczyłam znajome twarze, koleżankę Zosię Kowalewską oraz mieszkańca Radowicz Władysława Ostrowskiego. Wprost nie do wiary, jestem miedzy swoimi, radość z tego, że żyję, uściski, trwa to chwilę, jestem oszołomiona. Wciągają mnie do pobliskiego rowu. W rowie jest już kilka osób – to samoobrona, kilku żołnierzy i nas dwie, miałam wówczas 16 lat. Z rowu nikt nie może się wychylić, gdyż jesteśmy pod obstrzałem, bandyci kryjąc się za drzewami mają nas na celu. Ktoś powiedział: „Nie możemy czekać na śmierć”, jeden ryzykuje, wychyla się, dostaje w sam środek czoła – młody chłopak. Po pewnym czasie drugi z automatem w ręku tuż obok mnie za bardzo się wychylił, dostaje w samo serce, pada przy mnie. Po raz pierwszy widzę, jak umiera młody żołnierz. Zosia, bardziej przytomna, dopada do niego by ratować, ale na próżno, chłopak umiera. Czasami myślę dzisiaj, że może jego matka nigdy się nie dowiedziała o tym, że jej syn jest pochowany na cmentarzu w Zasmykach. Pan Ostrowski przejął dowództwo nad naszą grupą samoobrony, kazał zabrać broń od nieżyjących, zabrałam więc automat, który upuścił umierający chłopak. Nie wiem, jak długo to wszystko trwało, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że nie wyjdziemy stąd żywi. Decyzja dowódcy jest bronić się do ostatka i nie poddać żywymi, a bandyci są coraz bliżej. „Boże, ratuj nas – pomyślałam – już dzisiaj czwarty raz jestem w obliczu śmierci, czy nie ma żadnego ratunku, nadziei na przeżycie?” Co działo się w  tym czasie w środku wioski opowiada Monika Solecka- Nowicka: Niektóre sceny z napadu na Radomle były straszne. Na przykład w domu Kowalewskich: młodzi uciekli, Stasiek i Janek walczyli, a dwoje staruszków - rodziców zostało z własnej woli. Byli pewni, że Ukraińcy uszanują ich wiek. W momencie gdy bandyci wyważali drzwi, ojciec siedział w pokoju przy oknie, matka ukryła się za pchniętymi z całą siłą drzwiami. Oprawcy rzucili się ku bezbronnemu starcowi. Zaczęli go najpierw niemiłosiernie bić, potem kłuć bagnetem i nożami. Ledwo żywa z przerażenia i grozy staruszka żona patrzyła z ukrycia na krwawą scenę. Wreszcie na pół omdlała ze strachu i szoku, aby już nie widzieć okrutnych tortur, wyskoczyła z kryjówki i zadziwiająco szybko, jak na jej wiek, zbiegła do piwnicy. Gromada zbirów tak była zajęta znęcaniem się nad nieszczęśliwym bezbronnym starcem, że nie zauważyła obecności, a potem ucieczki świadka zwyrodniałych czynów. Kobieta zaszokowana makabrycznym widokiem długo nie mogła dojść do siebie. Po wielu dopiero godzinach, gdy po napastnikach zostały już tylko trupy i pogorzeliska, a oni sami znajdowali się już gdzieś za Turią, opowiadała starczym, łamiącym się głosem krwawą scenę śmierci męża. Spod popiołów spalonego domu wydobyto później garść zwęglonych kości nieszczęsnego staruszka. W jednym z domów napastnicy spalili żywcem kilkunastoletnią dziewczynę. Świadkowie obserwujący zdarzenie z ukrycia, z zupełnym niedowierzaniem opowiadali o zwierzęcej uciesze ryzunów, patrzących na męczarnie płonącej. Trudno też opisać przeżycia ojca, który przyszedł po paru godzinach razem z oddziałem na pogorzelisko i stał jak skamieniały nad kupką popiołów swego kochanego dziecka. Jedna z sióstr Falickich widząc zbliżających się pijanych ze złości katów, wypadła z domu z dwojgiem niemowląt na rękach i pod osłoną zabudowań wskoczyła do wykopanego na uboczu dołu, wypełnionego teraz śniegiem. Bez cieplejszego okrycia, w samej tylko sukience, ogrzewając dzieci własnym ciałem, przesiedziała z maleństwami, zanurzona w śniegu kilka godzin, aż do uwolnienia po ucieczce zbirów. Wydobyto całą trójkę w stanie na pół skostniałym. Odchorowali ciężko tragiczny dzień, ale ocaleli.  Bóg czuwał nad nami - mówiła potem kobieta. O świcie w sąsiedniej wsi, Janówce również kończy się nocne czuwanie. B. Szarwiło: Spaliśmy w ubraniach, żeby nie dać się zaskoczyć, dlatego rano o siódmej w moment  wszyscy byli gotowi do wymarszu do domu na świąteczne śniadanie. Oni odchodzili a ja patrzyłem się na mgłę która otaczała nas dookoła.Za chwilę nadszedł Józek Kwiecień, który miał poranną wartę. Ja krzątałem się w obejściu, a on głośno tupiąc nogami wszedł do domu .Zadałem karmę zwierzętom w stajni i wróciłem do domu.  Kwiecień stał koło pieca i grzał dłonie, ale ziąb powiedział i wyszedł na dwór. Nie upłynęła minuta jak wpadł z krzykiem "Niemcy idą "!. Wybiegłem jak stałem, bez czapki i płaszcza, który dopiero co zdążyłem zdjąć. Przebiegłem kilka metrów we wskazanym kierunku i zobaczyłem gęstą tyralierę biało ubranych postaci wyłaniających się z mgły. Szli z bronią w rękach, równym krokiem, szeroką ławą tworząc wrażenie, że są wszędzie , w gęstej mgle. Stałem zaskoczony, co tu w święta robią Niemcy,   przeleciało mi przez głowę? Gromkie "Uraaa...." wyjaśniło sprawę, to "rezuny" zrozumiałem i biegiem wróciłem  do domu ,po karabin.  Krzyknąłem tylko do Józka, strzelaj trzy razy na alarm i pobiegłem zająć stanowisko do obrony". Ryszard Romankiewicz razem z rodziną przebywał w Janówce, uciekinier z Radowicz ,zapamiętał;….rozległy się strzały. Wybiegliśmy z domu na dwór i ujrzeliśmy uciekających ludzi z Batynia na Janówce ( moja rodzina przebywała u mojego stryja na Janówce).Ojciec mój kazał mi pobiec na placówkę samoobrony, która mieściła się ok. 500 m.za wsią Janówka i powiadomić o napadzie. Biegłem wzdłuż linii natarcia ukraińskiego, nie zdając sobie z tego sprawy , miałem przecież wtedy zaledwie 10 lat. Miałem szczęście, że moja ciocia i wujek, w których domu mieściła się placówka samoobrony, zauważyli mnie i poczekali aż dobiegnę, by wspólnie uciekać w innym kierunku. Gdyby wtedy nie zaczekali na mnie, wracałbym z powrotem tą samą trasą do domu i niechybnie Ukraińcy by mnie zabili.(...) Cała ludność Janówki i jej nowi przybysze-wcześniejsi uciekinierzy, uciekali do Zasmyk. Widziałem wśród uciekających rannych i niezupełnie ubranych jeszcze ludzi." Witold Romankiewicz: każdy łapał co było pod ręką i kład na wozy, jeden nasz a drugi stryjka Fredka. Już odjeżdżaliśmy jak stryjek jeszcze otwierał stajnię by wypuścić zwierzęta. Nie zdążył jedynie otworzyć zagrody dla świń, Ukraińcy byli już zbyt blisko. Musieliśmy uciekać. Niebawem zapalili budynki stryja, jako jedne z pierwszych. Antoni Mariański ( mieszkaniec Zasmyk) : Moja cioteczna siostra – Lucia – zdążyła uciec z Janówki. Przebiegła pięć kilometrów boso, po śniegu grubości około pół metra, z półtorarocznym, obcym, dzieckiem na ręku R. Romankiewicz: Stryjek Stasiek załadował rodzinę na wóz, miał trochę więcej czasu, bo mieszkał w głębi wsi, wysyłając ich w kierunku Zasmyk, tam gdzie wszyscy uciekali. Sam jednak ukrył się nieopodal swoich budynków bacznie obserwując co się dzieje. A, że miał dobre oko, każdemu kto zbliżał się do jego domu posyłał kulkę. Nie mniej jednemu z napastników udało  się wejść do domu i coś wynieść, ale nie odszedł zbyt daleko. Dzięki temu budynków nie spalili. W tym samym czasie na Kupiczów,  gdzie stacjonowały główne siły partyzanckie AK , UPA dokonała pozorowanego ataku, prawdopodobnie w celu zamaskowania tego co działo się na Radomlu i Janówce. Olgierd Kowalski ps. „ Czarny” ( Oddział partyzancki „Łuna”) pamięta: Rano w pierwszym dniu Świąt w trybie alarmowym poderwano nas na nogi. Od strony Swiniarzyna podchodzą banderowcy. Na Kupiczów wystrzelono parę pocisków artyleryjskich. Błyskawicznie jesteśmy gotowi do akcji. Spokojnie, czwórkami maszerujemy na plac alarmowy. Są już "Jastrzębie" i członkowie miejscowej placówki. Stajemy w karnym dwuszeregu. Z drewnianej dość wysokiej wieży obserwator lustruje teren. Jest mroźny, rześki zimowy ranek. Pola pokryte śniegiem, widoczność dobra. Stoimy, przytupujemy dla rozgrzewki. Miejscowe dziewczęta przynoszą gorącą kawę. Na ich twarzach maluje się niepokój. Tymczasem na Janówce zamiast świątecznego śniadania, rozpoczyna się bój. B. Sakowicz: Zaledwie jednak w ubraniu i z bronią u boku położyłem się na łóżko, nawet nie rozbierając pościeli, rozległy się niedalekie strzały z karabinów ręcznych i maszynowych. Dochodziły od strony Batynia, wsi najbliżej wysuniętej na zachód w kierunku „terytoriów ukraińskich”. Wyskoczyłem z domu (…) nadbiegli natychmiast moi chłopcy z nocnego patrolu (…) Nasze karabiny pojedyncze oraz jeden maszynowy – „diechtiarow”- słychać było, już z lewej strony jeziora. Wtedy ruszyliśmy na prawo za nasze stodoły do olszyny Światłego, za którą w niedalekiej odległości znajdowały się zabudowania Ukraińców- Moskaluka i Zychów ( opuszczone – red). Ledwie wydostaliśmy się za olszyny, zauważyliśmy za pobliskimi budynkami nieprzyjaciela. Banderowcy przebiegali przez podwórze Moskaluka, kręcili się na drodze i nad jeziorem, w zaroślach koło Ejsmontów. Jednocześnie  nad Radomlem uniosły się w górę kłęby czarnego dymu, strzelanina dochodziła  stamtąd nie  mniejsza niż u nas, czyli sąsiednia wieś była opanowana i płonęła. (Obie wsie zostały, prawdopodobnie, zaatakowane niemal w tym samym czasie - red) Odległość do Radomla  od nas w prostej linii wynosiła niewiele więcej nad kilometr. Ich samoobrona była słabsza od naszej, liczyła tylko szesnastu chłopców i musiała się prawdopodobnie wycofać i kto wie, czy nie z poważnymi stratami. K. Doliński: Obudziło mnie szarpanie i krzyk matki i bliskie strzały. Gdy wybiegłem na ulicę, słyszałem gwizd pocisków. Ojciec zaprzęgał konie do sań, a mama ładowała tobołki. Pobiegłem na głos strzałów , które padały z przodu i z Zasmyk. Z początku myślałem, że ta tyraliera to idąca pomoc z Zasmyk. Szybko okazało się, że to banderowcy idący drogą z Piórkowicz .Ich strzały padały nam z tyłu. Druga grupa banderowców z CKM-em szła drogą jeziorną. Chcieli zamknąć drogę wycofania się. Obok mnie był Grochowski Stanisław, Mazur-"Jaskółka" i jeszcze kilku ,ale kto nie pamiętam . Naszym zadaniem było zatrzymać skrzydło banderowców idących z Piórkowicz. Co się nam udało. Dlatego z Janówki zginęła jedna cywilna osoba, moja babka Lenkowska, która mieszkała u syna Frankowskiego. Około 25 osób cywilnych zginęło na lodzie jeziora. Byli to ludzie z Batynia i inni tam mieszkający. ( Chodzi o uciekinierów z innych wiosek, którzy pozajmowali wolne domy- red)  L. Karłowicz: Ukraińcy strzelali zawzięcie. Coraz to ktoś padał – zabity lub ranny. Zabitych zostawiano, rannych usiłowano zabierać z sobą, by nie dostali się w ręce oprawców. W pewnym momencie została ranna kobieta w podeszłym wieku, uciekinierka ze wschodnich terenów powiatu kowelskiego. Obok niej biegły dwie jej córki. Starsza była żoną jednego z naszych żołnierzy „Lwa”- Kazimierza Stępowskiego. Widząc padającą matkę obie córki usiłowały chwycić ją pod ręce i pomóc w ucieczce. Aby do Janówki! Tam już znajdzie się jakiś ratunek, lecz ranna nie była w stanie nawet poruszać nogami, ponieważ postrzał okazał się bardzo groźny. Można było staruszkę tylko nieść, a na to nie pozwalały warunki. Ukraińcy byli tuż, tuż. Wtedy matka zaczęła błagać swe pociechy: -  Uciekajcie! Mnie już nic nie pomożecie. Ale wy młode uciekajcie! Jak najprędzej! Mijali pędem trójkę kobiet inni uciekający. Słyszeli prośby staruszki i wzywali obie córki do pośpiechu. Niech one przeżyją! Obie pozostały przy matce. Kiedy wieczorem znaleźli je nasi,(..) ujrzeli tragiczny obraz okrucieństwa. Jedna miała rozciętą siekierą głowę na pół, a wszystkie trzy ciała podziurawione jak sitko. Znęcano się nad nimi w bestialski sposób. I zrobili to ludzie….! B. Sakowicz: .. nieprzyjaciel znajduje się na zachód i na północ od nas. Nie zamierzałem początkowo opuszczać prawej strony jeziora, mając dość dogodne pozycje i licząc na pomoc z Zasmyk. Lecz okazało się, że nasze lewe skrzydło umilkło. Odzywały się jeszcze pojedyncze wystrzały karabinowe, ale już całkiem z boku, a nawet z tyłu. Nie było wątpliwości, że nasi wycofali się, a wróg wkroczył do wioski. B. Szarwiło: Przybiegł Czesiek Lenkowski i razem zaczęliśmy oceniać sytuację. Przeciwnika widać było już z trzech stron, jedyna wolna droga pozostała do Zasmyk. Krzyknąłem do żony z małym synkiem uciekajcie ja was dogonię. Zająłem pozycję na lewym skrzydle, Czesiek strzelał z lasku na prawo, mając za plecami drogę ucieczki na bagna. Leżałem w olszynach i strzelałem raz po raz, aż się karabin zrobił gorący. Kule zaczęły padać jak wypluwane pestki z wiśni, nie docierając do celu. Nikt nie przychodził z pomocą, słyszałem tylko po prawej stronie szczekający seriami automat Bonka. Ukraińcy podeszli na pięćdziesiąt metrów, nie było na co czekać zacząłem się wycofywać.. B. Sakowicz: I kiedy uniosłem głowę, aby zorientować się dokładniej w sytuacji, dostałem pociskiem po boku. Złapałem się ręką za zranione miejsce i wydałem rozkaz wycofania się. Tylko bez paniki! Stało się oczywiste, że jesteśmy otoczeni z trzech stron; strzelają do nas z południa, czyli od naszych mieszkań, prawie z tyłu, od Moskaluka, to znaczy od zachodu i od strony północnej, od palącego się Radomla. Tymczasem już z naszych domów zaczęły się unosić kłęby dymu. Do wycofania się mieliśmy pas szerokości około jednego kilometra i długości o pół kilometra więcej. W dodatku czystym polem, bez żadnej osłony, a oni strzelają od wsi spoza zabudowań i z radomskiej góry. Ledwo wyszliśmy z niskich zarośli na otwarty teren, pokryty w dodatku grubą warstwą śniegu, zaczął się huraganowy ogień prosto w nas i to już nawet od niemieckiego cmentarza, czyli od północnego wschodu. Kule padały tak gęsto, że śnieg kurzył wokół nas. Dwóch chłopaków – Stasiek Grochowski i Antek Kwiatkowski nie wytrzymało napięcia na otwartym polu i postanowiło się wycofać między drzewami otaczającymi wieś. Lecz nasza olszyna była już opanowana przez banderowców i obaj dostali się prosto pod ich ogień. Obaj zostali poważnie ranni w nogi. Antoni Kwiatkowski zdołał się jeszcze doczołgać do pobliskiej obory i ukryć pod żłobem. Obora ocalała i on w niej. Natomiast Grochowskiego, o wiele ciężej rannego, próbował nieść Tomasz Kwiatkowski, ojciec Antka, w starszym wieku gospodarz, ale opadł z sił tak dalece, ze sam z nie małym trudem zdołał się wycofać z zagrożonego terenu. Stasiek Grochowski pozostawiony na polu, został dobity w okrutny sposób przez Ukraińców. Ja z pozostałymi chłopcami z trudem, czołgając się w śniegu i podbiegając polami przedostałem się na wschodni brzeg wioski, gdzie była reszta naszych obrońców. B. Szarwiło: .. było już nas trochę więcej, był też dowódca podporucznik Tadeusz Paszkowski ps.  „Jawor”. (….) .Dowódca rozstawił nas  na grobli na skos do Zasmyk, tworząc bardziej zwartą linię obrony. Ukraińcy wchodzili do wsi i zaczęli podpalać po kolei domy. Ktoś krzyknął "idą nasi z Zasmyk", za górką we mgle pojawiły się sylwetki zmierzające w naszym kierunku. Dulba ( członek samoobrony Janówki, ale podobnie jak kilku innych po prostu uciekinier z innej wsi)  ruszył na rozpoznanie, z powodu mgły musiał podejść na czterdzieści metrów do zbliżających się osób .Zgodnie z ustalonym hasłem podniósł karabin kolbą do góry, zbliżający się zrobili to samo. Partyzant zamachał rękami na powitanie, ale tu w odpowiedzi padły strzały. Dulba upadł, ale na krótko, bo poniósł się i odpowiedział ogniem, jedna ze zbliżających się sylwetek padła. Seria z automatu ponownie rzuciła partyzanta na śnieg, ale nie na długo, bo znów poderwał się i strzelił zwalając następnego przeciwnika, w odpowiedzi grad kul zwalił go na dobre .Usłyszeliśmy jeszcze jeden wystrzał z jego broni oddany już prosto w niebo. (…) Cekaemy i erkaemy dosłownie szalały, zachłystując się seriami. Do tego wtórowało im działko 45mm dokonując znacznego spustoszenia. A  tymczasem w Zasmykach,  a była to duża wieś liczącą około 100 gospodarstw, w tym znaczna ilość uciekinierów z innych wsi  wcześniej zaatakowanych przez Ukraińców. W niektórych zabudowaniach mieszkało po kilka rodzin. Bronisława Mariańska ( mieszkanka Zasmyk): Wracaliśmy z pasterki. Byliśmy w olszynie Słomki, gdy usłyszeliśmy dość dalekie jeszcze strzały z karabinów maszynowych i ręcznych. Codziennie Gdzieś strzelano, i w dzień i w nocy, więc do takich odgłosów byliśmy przyzwyczajeni. Tym razem targało nami jakieś złe przeczucie. Przyśpieszyliśmy kroku. W domu było pełno ludzi, a mieszkaliśmy na końcu wsi, w razie czego my pierwsi padniemy ofiarami napadu. Kiedy po niedługim czasie ze strzelaniny zrobił się jeden potężny huk, zaczęliśmy biec co sił, wiedząc, że bitwa toczy się na pewno w Janówce, a jeżeli tam, to zaraz będzie i u nas. Po paru minutach zobaczyliśmy spoza drzew dym i płomienie. (…) Nasza, czyli zachodnia część Zasmyk, przeżywała szczególnie mocno niebezpieczne chwile, ponieważ od ostatnich domów Janówki było do nas w prostej linii około kilometr drogi.(…) W domu konie były już zaprzężone i wszyscy, którzy nie byli w kościele, łapali co się dało, ładowali na wóz i zaraz po naszym przyjściu cała gromada ruszyła w las. Drżeliśmy ze strachu, bo strzały było słychać coraz bliżej. Poczynając od lasu Wardulińskich jechaliśmy coraz większą karawaną, ponieważ wszyscy mieszkańcy  tej części Zasmyk łapali  na wozy co kto mógł i uciekali w kierunku Gruszówki. Najgorsze było, ze nikt nie wiedział co się dzieje w płonącej Janówce, co robić dalej? Gdzie się zatrzymać? J. Wójcik: Babcia zaprzęgła konie do wozu i kazała nam wszystkim  na niego wsiąść i mojemu bratu, który służył do Mszy św. jako ministrant biec po księdza, bo jego też przecież trzeba ratować. Ksiądz przyszedł z monstrancją i pojechaliśmy w stronę Kowla. W nasze ślady poszli inni i wydawało się, że dla Zasmyk przyszedł Sądny Dzień.

F. Budzisz: .. wróciłem z kościoła, kiedy usłyszeliśmy wystrzały karabinowe. wybiegliśmy z domu. Zza pobliskich olszyn dochodziła do nas przybierająca na sile strzelanina, w niebo wzbijały się słupy czarnego dymu płonących w Janowce zabudowań. W szalonym, gorączkowym pośpiechu zebraliśmy się do ucieczki. Nasz naprędce i byle jak załadowany wóz z ciężko chorą mamą dołączył do długiego już szeregu wozów i sań z biegnącymi obok ludźmi, głównie starcami, kobietami i dziećmi. Tabor ciągnął pośpiesznie w stronę lityńskiego lasu, gdzie spodziewano się znaleźć bezpieczniejsze schronienie. Niektóre furmanki zjeżdżały z zatłoczonej drogi i parły po polu czy łące, gubiąc toboły, wywracając się na zasypanych śniegiem jamach. Wyrzucone w śnieg dzieci, przyduszone tobołami, zanosiły się od płaczu. Kobiety błagały o pomoc. Ktoś rozsądny ostrzegł, że w lityńskim lesie mogą być banderowcy i bezpieczniej będzie zatrzymać się w przydrożnych olszynach. Wozy i sanie szybko zapełniły je po brzegi, a zdezorientowani i wystraszeni ludzie zaczęli trwożnie wsłuchiwać się w gęstniejącą i coraz bliższą strzelaninę. Niemiecki samolot z niedalekiego lotniska krążył nad polem bitwy, ostrzeliwując na oślep teren, zataczając coraz większe koła i wreszcie z rykiem przeleciał nad stłoczonymi wozami. Gdyby nie mgła i maskująca olszyna, lotnik dokonałby straszliwej masakry. Na szczęście wszystko skończyło się na panicznej ucieczce wielu zaprzęgów do sąsiednich olszyn. Jadwiga  Gołko mieszkanka Radomla pamięta, że z ojcem Bolesławem, Janiną i Amelią pojechali rano do kościoła. W domu została jej mama z najmłodszym jednorocznym synem, babcia Falicka, wujenka z półrocznym dzieckiem, mamy brat Franek Falicki. (…) Wracając z kościoła usłyszeli strzały i już widzieli jak uciekali ludzie. Zobaczyli z daleka, że palą się ich budynki. Odjechali z powrotem pod Zasmyki. L. Karłowicz: Nabożeństwo już się skończyło, gdy rozległy się echa pierwszych strzałów. Żołnierze zasmyckiej samoobrony, którzy z bronią w ręku uczestniczyli w uroczystościach, na odgłos strzałów chwycili pierwsze z brzegu sanie, którymi przyjechali do kościoła dalej mieszkający parafianie i popędzili na przełaj w kierunku palącej się wsi.  M. Śladewska: Oddział samoobrony stacjonujący w Zasmykach natychmiast posunął w kierunku padających strzałów. (….)  Po pierwszej gwałtownej strzelaninie nikt nie był w stanie opanować paniki w Zasmykach.(…)  W tych dramatycznych chwilach jeden z partyzantów, mieszkaniec Zasmyk,  Antoni Warduliński, ze sprawnością byłego ułana ocenił grozę sytuacji i w sekundzie na naszym podwórku zarzucił siodło, dosiadł konia i galopem ruszył w kierunku Kupiczowa w celu wezwania pomocy.(…)  Zasmyki zostały otoczone także od południa, atakowane były z trzech stron. Główny atak przypuszczono od lasu zadybskiego. Warduliński jako goniec pędził na koniu w pozycji leżącej, nie zważając na padające za nim strzały, trasę 12-13 km przebył w ciągu kilkunastu minut. Po szczęśliwym dotarciu do Kupiczowa i powrocie do Zasmyk koń, na którym jechał padł. Wielu mieszkańców napadniętych kolonii uczestniczyło w pasterce, wiec ci byli przynajmniej odpowiednio ubrani, jak na tę porę roku, lecz ogarniał ich niepokój o los swoich rodzin, pozostawili wszystko w obrębie ognia i strzałów, stad przejmujący lament. Wielu zdesperowanych, nie zważając na gwiżdżące kule, wracało, a raczej czołgało się do swoich domów, miedzy innymi moi kuzyni, Czechowski z córką Danutą i Grodzki-uciekinier, który okresowo mieszkał u Czechowskich w Janówce, a w domu została jego żona z dwójką małych dzieci.(…) W Janówce, Radomlu i Stanisławówce płonęły gospodarstwa wraz z inwentarzem. B. Szarwiło: Koło dziewiątej przybyły posiłki z Zasmyk, kilka par sań, co pozwoliło zagęścić linię obrony. Mimo to płonęło już pół wsi i nie było wyjścia musieliśmy wycofać się na sam skraj. Dopiero za wsią w olszynkach ponownie utworzyliśmy w miarę zwartą linię obrony między Janówką a Zasmykami .Pamiętam o bok mnie leżał, Mazur, dalej Krawczak Janek, Markowski "Sosna" partyzant z odzysku, miedzy nami młody Dunajski z Radomla (ładował magazynki, a uwijał się jak w ukropie, Ukraińców było jak szarańczy ), Władek Sakowicz ,Czesiek Lenkowiak ,Franek Kwiatkowski ze Stanisławówki, Grodzki, Stefan Frankowski, Gienek Kurzydłowski i Józek Burczak .Zorientowałem się że przybyli chłopcy ze Stanisławówki, było nas więcej.                J. Turowski: Zygmunt Warduliński dopiero po dwukrotnych próbach przedarł się do Kupiczowa (…) prosząc o pomoc. Natychmiast załadowała się do sań kompania „Kani” i co koń wyskoczy popędziła w stronę Zasmyk. Pod Litynem zagrodził jej drogę oddział UPA. Wywiązała się krótka pełna determinacji walka, w której zepchnięto upowców z trasy, i pędząc dalej zostawiono grupę partyzantów dla wiązania ogniem przeciwnika. Na odgłos strzelaniny pod Litynem, z Kupiczowa pośpiesznie wyruszył oddział „Łuna” na czele z por. „Olgierdem” oraz por. „Sokołem”. O. Kowalski : Na plac alarmowy zajeżdżają sanie, błyskawicznie ładujemy się na nie. Oddział "Sokoła" też rusza w bój. Na twarzach żołnierzy nie widać lęku. Jedna z załóg rozpoczyna radośnie brzmiący śpiew. Pozostałe załogi podchwytują melodię. Urzeka żołnierska jedność i chęć walki. Z lityńskiego lasu witają nas banderowcy seriami z karabinów maszynowych. Padają konie pierwszych sań. Zeskakujemy i pędzimy po śniegu lekko pod górę w kierunku przeciwnika usadowionego w rowie na skraju lasu. Natarcie posuwa się bardzo szybko, mimo to por. "Sokół" nie schodząc z konia zachęca żołnierzy do zwiększenia tempa. Kule gwiżdżą często, ale dzięki Bogu nikt nie pada. Trzymam się blisko "Słowika". Obsługuje on karabin maszynowy tzw. "pieska". Jest to sowiecka broń typu tokarewa, wymontowana z jakiegoś czołgu. Ciężkie toto jak nieszczęście, ma dość krótką lufę, czyli niewielki zasięg i ciężkie magazynki (dyski z piętrowo ułożonymi nabojami). Mianowano mnie amunicyjnym, więc muszę trzymać się blisko celowniczego a ten pędzi jak w transie. Z trudem nadążam za nim. Obok biegną bracia "Mur" i "Niuśka", kończąc rozpoczętą w saniach piosenkę "Madeleine". Łatwo im śpiewać a mnie taśma z chlebakiem załadowanym dyskami chce przeciąć na pół. Trochę przeraża mnie fakt, że wysforowaliśmy się przed wszystkimi. "Jeszcze kawałeczek", mówi zdyszanym głosem mój celowniczy, "odległość już jest skuteczna, za chwilę rozpoczynamy koncert!" Niestety, w kulminacyjnym punkcie broń zdecydowanie odmówiła posłuszeństwa. "Słowik" o mało się nie rozpłakał, zdjął płaszcz, rozłożył go na śniegu. Rozbierając na nim "pieska" tłumaczył się nerwowo: "Chciałem go gruntownie przeczyścić, więc naoliwiłem z zapasem. Myślałem, że rano zdążę go przetrzeć, a mogłem to zrobić choćby na placu alarmowym..."Przetarł posiadaną szmatką mechanizm. Nasilił się ogień skoncetrowany na nas. Coraz częściej bzykały kule lub obsypywały nas śniegiem. "Nieprzyjemne uczucie pełnić funkcję tarczy celowniczej", pomyślałem z przekąsem i uruchomiłem swój karabinek. Stanowiska striłciw położone były nie dalej niż sto metrów od nas. Po chwili "Słowik" posłał im parę krótkich serii. Pocałował swego "pieska" i skaczemy do przodu. Natarcie ruszyło ze zdwojoną energią. "Czy ponieśliśmy duże straty?" pomyślałem z niepokojem oglądając się do tyłu. Nie zauważyłem leżących nieruchomo postaci. Chyba nie jest źle! Docieramy do rowu, skąd ostrzeliwali się Ukraińcy. Pełno wystrzelonych pocisków. W kilku miejscach pokaźne ślady krwi. A więc mieli rannych, czy też zabitych. Ruszamy w pościg. Widzimy jak pod cofających się Ukraińców podjeżdżają sanie. "Patrzaj, jak polka tancuje", skomentował Słowik gwałtowne reakcje przepłaszanych jego seriami banderowców. Uzbrojeni ludzie wygrażając nam pięściami ładują się do sań i znikają za pagórkiem. Dalej widać mrowie wycofująch się sylwetek. Tych na pewno już nie sięgniemy. Wracamy do Kupiczowa. Wieczorem w zwartym szyku idziemy do kościoła podziękować Bogu za opiekę. Istotnie nikt z naszego oddziału nie zginął ani nie został ranny mimo, iż strzelanina była intensywna. (…) Z czeskimi kolegami komentujemy przebieg dzisiejszych wypadków. Wszyscy jesteśmy zgodni, że ostrzał z działka Kupiczowa i niezdecydowane podchodzenie ukraińskich tyralier pod miasteczko było strategicznym manewrem mającym na celu związanie polskich sił. Nasze uderzenie na lityński las zagroziło odcięciem od bazy oddziałom UPA. Można przypuszczać, że część tych sił UPA miała zamykać kocioł atakując Stanisławówkę i same Zasmyki. Rozpędzenie ich przez „Łunę” pomieszało szyki w ukraińskich planach, stąd atak na polskie wsie, tylko z trzech stron. Tymczasem w Janówce, K. Doliński: Wycofałem się prawie ostatni z Janówki do Stanisławówki .Było to czwarte gospodarstwo, oddalone od Janówki 100m.Tam spotkałem broniących się, szwagra Grodzkiego, Brzózkę i Frankowskiego Stefana. Stanowiska zajęliśmy za kopcami ziemniaków. Został tam ranny Grodzki, pocisk uderzył go w ramię i zatrzymał się miedzy sercem a żebrami .Nas trzech to było za mało do dalszej obrony tych pozycji. Przez łąki wycofaliśmy się do lasu rosnącego obok drogi Białoszewo - Zasmyki. Tam zebrał się cały pluton z Janówki z d-cą por. Paszkowskim. B. Szarwiło: W pewnym momencie zaczęły się dziwne ruchy po stronie przeciwnika. Na skrzydle, w kierunku na Stanisławówkę, powstało jakieś większe zgrupowanie, słychać było okrzyki, "na Zasmyki, na Zasmyki". Wykorzystaliśmy to kierując całą siłę ognia w tą zgraję, co spowodowało spore spustoszenie w szeregach Ukraińców. Automat który oddał mi Bonek z powodu odniesionej rany, siał spustoszenie w szeregach przeciwnika. Jednocześnie atak z ich drugiego skrzydła zatrzymał się i zaczęli się cofać. Jak później się okazało zostali z tyłu zaatakowani przez oddział partyzancki z Zielonej pod Kowlem . .   J. Turowski: ..szczególnie skuteczne okazało się uderzenie placówki z Zielonej pod dowództwem sierż. Józefa Cienkusza „Liścia”, który od strony Zadyb zaatakował napastników. Ten oddział mimo, że nie był duży to wykorzystał efekt zaskoczenia atakując w  miejscu w którym bulbowcy w ogóle nie spodziewali się, od tyłu czyli od Zadyb. Determinacja Polaków idących z pomocą była wielka, bo  ciągle słyszeli walkę mieszkańców Radomla w kilku miejscach i widzieli  płonącą część wioski. Ten atak zaskoczył Ukraińców pastwiących się nad mieszkańcami Radomla i wywołał panikę na tyłach atakujących Janówkę. K. Doliński:  Około 12-tej ruszyliśmy od czoła do ataku, a z boku na całej długości Zasmyk ruszył atak z Zasmyk. A Zasmyczanie byli nie tylko zaprawieni w boju, ale ruszyli na pomoc , sąsiadom  i krewnym mieszkającym  w Janówce. Bolek Gissyng, sympatyczny i wesoły chłopak rwał się do przodu, bo tu przecież mieszkała jego sympatia, prawie narzeczona Lodzia Czechowska, urodziwa dziewczyna. I zginął nieomal koło jej domu skoszony serią z ukraińskiego automatu. Kontratak Polaków okazał się bardzo skuteczny. K. Doliński: Banderowcy zaczęli szybko się cofać, wszystko paląc. Spalili połowę Janówki. Część od jeziora zajęły Zasmyki, a banderowcy uciekali polem. Moja walka skończyła się  w zabudowaniach Mazura nad jeziorem. Ja leżałem za szczapami drewna w które rąbnął pocisk, kartacz wystrzelony od strony wiatraka. Obudziłem się w szpitalu w Zasmykach u gospodarza Brzózki. Z opowiadań wiem, że pomoc z Kupiczowa nadeszła gdy nasi już byli za jeziorem.  J. Turowski: Kompania „Kani” nie szczędząc koni, przez las dotarła do Gruszówki, a następnie do Zasmyk. Zwiad konny w liczbie 20 koni skierowano do Piórkowicz. (…)  Kompania „Kani” weszła do akcji. B. Szarwiło: …ruszyliśmy do kontrataku ,a było to koło południa, jak doszły jeszcze posiłki z Kupiczowa popędziliśmy ich jak stado baranów, do rzeki Turii i za nią .W czasie naszej kontry na niebie pojawił się niemiecki samolot, chyba filmował płonące budynki, ale byli tacy co twierdzili, że jednak użył działek pokładowych. Być może to pilot tego samolotu zabił brata mojej żony, Antoniego Romankiewicza. Polacy ruszyli do przodu nie z powodu przewagi liczebnej nad przeciwnikiem, bo takowej nie było, ale z powodu determinacji  samych obrońców jak  i przybyłych posiłków. Impet uderzenia spowodował, że bulbowcy wpadli w panikę, ich bohaterstwo skończyło się z chwilą gdy napotkali polski opór. Dowodem na to był chociaż by taki fakt, że jeden człowiek, Wacek Solecki nadal się bronił w Radomlu, jak i kilka innych mało licznych grup . B. Sakowicz: Ukraińcy tymczasem nie dając za wygraną, przypuścili jeszcze  jeden atak od strony Białaszowa i Rokitnicy oraz Worony. Być może, miała to być jednoczesna akcja, tylko źle sychronizowana w czasie. Drugi atak nastąpił ze znacznym opóźnieniem. Tu wystarczył kontratak jednej drużyny, aby zmusić napastników do szybkiego wycofania się. Walczący obrońcy Radomla w pewnym momencie zaczęli dostrzegać popłochi w szeregach atakujących. Siostry Soleckie: Od strony Janówki rozległa się nagle gęsta strzelanina i gęste kłęby dymu uniosły się ponad olszynowy zagajnik, osłaniający zachodnią część wioski. Było dobrze po godzinie trzynastej, gdy Wacek nagle, zauważył, że Ukraińcy zaczynają zachowywać się niespokojnie, a wkrótce z wyraźnym strachem spoglądać w kierunku toczącej się bitwy. Po pewnym czasie z wysokości strychu dało się rozpoznać dziwne poruszenie. Jeszcze parę minut i równolegle do Radomla ukazały się biegnące na przełaj i zapadające się w głębokim śniegu bezładne gromady niedawnych triumfatorów. Z tyłu za nimi strzelanina wzmogła się w dwójnasób. Nie ulegało wątpliwości: nadeszła odsiecz i ryzuny na sam jej widok pierzchają co sił. Polskie oddziały musiały uderzyć również od strony południowej, tj. od Piórkowicz, bo uciekający biegli to prosto na zachód, to znowu skręcali gwałtownie w stronę do palącego się Radomla, na północ, by za chwilę pędzić znowu co tchu na zachód w kierunku Zadyb. J. Gruszka: Naraz słyszę krzyk: „Hurra!” – odbija się echem od lasu, powtarza coraz głośniej. Leżymy, cisza, nie strzelają do nas, któryś z żołnierzy wychyla się – krzyczy: „Boże, jesteśmy uratowani”, idą nam na pomoc nasi, rozciągnięci tyralierą, bandyci zostawili nas i uciekają. Prawie w ostatniej chwili zostajemy ocaleni, wstajemy zmarznięci. Po tylu godzinach w śniegu poczułam dreszcze. Weszłyśmy z Zosią do ocalałego domu, ale nikogo tu nie ma. Nadjechała furmanka z rannymi udająca się do Kowla. Pojechałam razem z nimi, mieliśmy tam bowiem rodzinę, która się mną zajęła. A polscy partyzanci nie tyle szli co biegiem gonili umykających bulbowców.  L. Karłowicz: ..niektórzy nie wytrzymywali tempa i dostawali się w ręce Polaków. Wśród takiej grupy znalazł się pop, który na furze wiózł szaty liturgiczne. Przyrzekł sobie odprawić w Zasmykach dziękczynne nabożeństwo „za oczyszczenie całego terenu >> iz Lachiw  ”.Ani jednego Polaka miało tam nie być!. Podobno zginął, choć prosił o przebaczenie i obiecywał poprawę. B. Szarwiło, opowiadał mi Czesiek Lenkowski : Na polach Batynia pod Zadybami dogoniliśmy grupkę Ukraińców ciągnących sanie na których siedział pop. Ponieważ konie zostały wcześniej ubite podczas jazdy, sanie ciągnęli ukraińscy chłopi. „Chlapcy ja wasz Batiuszka” krzyczał z daleka do nas myśląc, że jesteśmy bulbowcami. Na saniach chłopaki z innych wsi znaleźli zrabowane ornaty i któryś nie wytrzymał, syknęła seria. Polska odsiecz przeleciała jak wicher przez Batyń, Radomle , Zadyby i zatrzymała się dopiero na rzece Turii przez którą w pław przeprawili się lub przeprawiały się ukraińskie niedobitki. Bezładne kupy Ukraińców, za Turią, wpadły na niemieckie posterunki i akurat jadący wojskowy pociąg. Niemcy w zaskoczeniu potraktowali to za atak i odpowiedzieli silnym ogniem, nikt dokładnie nie zna skutku tego starcia. A po tej stronie rzeki Polacy zebrali znaczną ilość broni w tym jedno działko 45 mm, które wzmocniło polską siłę ognia. Słysząc odgłosy natarcia Polaków od strony Janówki, część samoobrona Lublatyna postanowiła włączyć się do walki. T. Świder: .. słysząc, że bój się oddala więc do Radomla nie biegliśmy, a udaliśmy się na trakt wiodący z Kowla do Zadyb. Tam daleko w przodzie po lewej stronie widzieliśmy wycofujących się Ukraińców. Biegli Kupą wprost na dwór w Zadybach. Wyprzedzali nas bodajże o kilometr. Nasza drużyna im zabiec z boku na przeprawie przez rzekę Turię płynącą poza wsią Zadyby. Jednakże oni nas wyprzedzili i kiedy dobiegliśmy do miejsca przeprawy przez Turię to Ukraińcy byli już za rzeką w odległości około pół kilometra na łące, a ich czoło było już niewidoczne bowiem osiągnęło zagajnik pod Omelówką. Oddaliśmy za nimi po kilka strzałów, a widząc, że to nie ma sensu nie strzelaliśmy więcej. F. Budzisz:. Po południu strzały ucichły. Wróciliśmy do Zasmyk (…) Po powrocie do Zasmyk pobiegłem zaraz na przykościelny plac, gdzie zwożono pomordowanych i poległych. Na zakrwawionym śniegu leżało już kilkadziesiąt ciał. Ludzie chodzili obok, rozpoznając martwych bliskich i znajomych. Inni klęczeli lub siedzieli na śniegu przy ciałach, opłakując ich śmierć. W pamięć wryły mi się cztery leżące obok siebie ciała z przykrytymi głowami. Były to dwie może dziesięcioletnie dziewczynki, ich mama i babcia, która, jak mówiono, przybyła do nich na święta. Podczas ucieczki babcia została ranna – pocisk karabinowy strzaskał kolano. Błagała wnuczki i ich mamę, by ratowały się ucieczką, ale one nie chciały już rozstać się z babcią. Banderowcy dopadli ich na polu i – oszczędzając amunicję – roztrzaskali im głowy. kolbami.  L. Karłowicz: ..zaczęto zwozić do Zasmyk poległych i zamordowanych. Żołnierzy było niewielu. Cywilów kilkudziesięciu.  Skłutych porąbanych, zbeszczeszczonych.  Zwłoki układano na śniegu obok dawnej kaplicy w pobliżu zabudowań Kasjana Mazurka. M. Śladewska:  Rozpoczęto zbijanie prowizorycznych trumien i przygotowywano do pogrzebów. Do mieszkania babci wniesiono i ułożono w pokoju, w którym spotykało się dowództwo, sześciu zamordowanych. Wśród nich był nasz dobry znajomy z Radowicz Romankiewicz ( Antoni – red)- ojciec, ten który jako pierwszy wszedł w skład oddziału samoobrony, następnie Gisyng Bolesław, później zabrała go rodzina. Nasz kuzyn Stanisław Grochowski został zamordowany w wyjątkowo okrutny sposób, przywieziono go bez butów. Ciężko ranni umierali.  J. Wójcik : Widziałam pomordowanych i pomagałam przy rannych w prowizorycznym szpitalu jaki zorganizowano w  jednym z prywatnych domów w Zasmykach. Tego nie da się zapomnieć. J. Gruszka: To okrutne spustoszenie, jakie zrobili banderowcy w naszej rodzinie, było nie do przeżycia. Siedem trumien, chorzy, ranni, straciliśmy wszystko. Zostaliśmy w tym, co było na nas. Od kul ocalał jedynie szwagier Piotr Szewczyk, no i ja. Pogrzeb – dwie córki moich rodziców, Wanda Raczyńska-Szewczyk z 1922 r., 21 lat, Czesława Raczyńska z 1930 r., 12 lat, Wiktoria Raczyńska, 74 lata, Helena Wałęga, 40 lat, Józefa Wałęga, 16 lat, Antoni Wałęga, 7 lat, Stefania Wałęga, 9 lat oraz Krystyna Dobrowolska, moja druga babcia. To są ofiary z mojej rodziny, pozbawione życia przez rozszalałe bandy upowców w dniu 25 grudnia 1943 r., dzień Bożego Narodzenia w Radomlu na Wołyniu. A. Mariański: Ja byłem świadkiem napadu banderowców na Janówkę, Stanisławówkę, Radomle. Przez te wsie banderowcy musieli przejść, by zaatakować Zasmyki (…). Do Zasmyk napastnicy nie doszli. W tych trzech wioskach zdążyli zamordować 57 osób, przede wszystkim dzieci, matki i starców. B. Szarwiło: Atakujących nas Ukraińców było prawdopodobnie koło dwóch tysięcy, w tym ponad dziesięć sotni przeszkolonych żołnierzy, nie wykluczone że przez Niemców, na to wskazywało zarówno uzbrojenie jak i mundury. To były święta których nie można zapomnieć. 48 trumien z Janówki i Radomla spoczęło dzień po świętach w zamarzniętej wołyńskiej ziemi. Zginęło siedmiu partyzantów, Stanisław Grochowski, Stefan Dulba, Bolesław Gissyng, reszty nie znałem. Zginął również brat żony, Antoni Romankiewicz właściwie po bitwie. Czterech było rannych, Bonek Sakowicz, Antoni Kwiatkowski i dwóch młodych chłopaków ( w tym Kazimierz Doliński – red). Był to dowód na to, że „Rudyj” o nas nie zapomniał. L. Karłowicz; Wiadomości jakie dotarły do Kupiczowa, mówiły o olbrzymiej liczbie Ukraińców, którzy dokonali napadu. Ciągnęli podobno jak przysłowiowa szarańcza (...) Zachodziłem w głowę, zresztą nie tylko ja-dlaczego dowództwo naszego zgrupowania, wcale wtedy poważnego, pozostawiło tamte wsie; Batyń, Janówkę, Stanisławówkę, Radomle  prawie bez obrony, niemal na łasce losu? Szesnastu chłopców w załodze Radomla, około trzydziestu w Janówce i Stanisławówce, mały oddziałek "Malinowskiego" kwaterujący w okolicy Lublatyna. A nie był to zwykły napad „czerni” idącej z popem na czele jak to gdzieś ktoś napisał, to była akcja militarna UPA. Wśród napadniętych wsi nie było  Lublatyna ( pow. Turzysk), z którego to przyszła pierwsza pomoc dla zaatakowanego Radomla. Błąd ten jest wielokrotnie powielany przez tych co nie zgłębili tematu, a jedynie ograniczyli się do internetowej zasady „kopiuj wklej”. Radomle, Batyń, Janówka, Stanisławówka i Zasmyki , wsie powiatu kowelskiego, gminy Lubitów zostały zaatakowane przez doborowe sotnie UPA 25 grudnia 1943 r. w celu ostatecznego zniszczenia i tym samym realizacji rozkazu „Kłyma Sawura” wydanego jeszcze w czerwcu tegoż roku. Powyższe opracowanie powstało na bazie relacji mojego ojca i innych członków rodziny, spisanej w latach sześćdziesiątych. Ponad pięć lat weryfikowałem opisane fakty, zarówno w oparciu o opracowania książkowe , jak i relacje pisane i słowne naocznych świadków. Książki :J. Turowski: Pożoga. Walki 27 Wołyńskiej Dywizji AK,  L. Karłowicz: Od Zasmyk do Skrobowa,   F. Budzisz: Z ziemi cmentarnej, M. Śladewska: Z Kresów Wschodnich na Zachód,   H. Kata: Wojenne Wichry,  O. Kowalski: Wspomnienia grudzień 1943 - maj 1945 Część I,  inne relacje świadków ; Okruchy Wspomnień – T. Świder - Biuletyn Informacyjny Okręgu Wołyńskiego Nr.1 (69) marzec 2001,  )  ,Wspomnienia  S. Kicińskiej z d. Kulesza- http://tpg-grabowiec.pl/articles.php?article_id=122 , Powraca w snach– J. Gruszka z d. Raczyńska - http://wolyn1943.pl/relacje-swiadkow/powraca-w-snach-janina-gruszka-z-d-raczynska/ . Dodatkowo przeprowadziłem szereg rozmów z takimi osobami jak: K. Doliński, F. Budzisz,        R. Romankiewicz, A. Mariański, J. Wójcik, J. Zamościńska, J. Gruszka, oraz potomkami zmarłych bohaterów tych wydarzeń, jak Wiesław Donajski syn J. Donajskiego, który udostępnił wspomnienia ojca , J. Gołko i wiele innych.


GTranslate

enfrdeitptrues

Włamanie do serwisu

Strona odtworzona po ataku hakerskim. W przypadku dostrzeżenia braków i niespójności z poprzednią zawartością serwisu oraz w celu zgłoszenia ew. uwag prosimy o kontakt z nami.

Wołyń naszych przodków

wp1.jpg

PAMIĘTAJ PAMIĘTAĆ

Czytaj także

 

 

Rzeź Wołyńska

lud7.jpg

Szukaj w serwisie

Gościmy

Odwiedza nas 485 gości oraz 0 użytkowników.

Statystyki

Odsłon artykułów:
14149352