Ze Smołowa, Kałusów i Oktawina- ludzie chodzili na sume do Chrynowa. Nie było to łatwe na Pierwiośniu, późną Jesienią i srogą Zimą. Lato było rajem do tej drogi. Z Kałusów szło się przez chlebne pola, łężki i prawie cały czas półtraktem. Drogi dobre, zwykle ponaprawiane przez dziedziców na majowy odpust tak prędko się nie rozsuwali. Wszystkie jamy i koleiny zasypiane piaskiem i jak(jakaś) straszna burza lub gradobicie nierozmyło- jechało i szło się bezpiecznie. Po drodze chutory, smolarnia i polna kuźnia. Dziedzic dbał o nią, od sianokosów do samych przymrozków- pola tętnili życiem. Ileż to ludzi, dzieci, koni, bydła przetoczyło się tymi drogami przez lato? Nie do zliczenia. Wołyń w tym kątku był ludny. Do Włodzimierz i Uściługa, było zupełnie nie daleko. W XIX wieku ludzie nauczyli się czerpać korzyści z miast, świadcząc różne usługi i sprzedając płody ziemi, lasów i łąk a także drób i nabiał. Nikt tego nie przejadł ani nie przepił a gromadzenie w nieskończoność solonych serów, sała, starych kogutków i kaczorów- było niepotrzebne. Wieś stawała się nowożytna, biorąc przykład z dworów, gdzie gospodarka rolna i ogrodowa po ostatniej wojnie poszła w góre. Ludzie wędrowali po folwarkach za pracą, widzieli wszystkie nowinki z Polski i świata i sami urządzali życie po nowemu. Wołyńska wieś pobogaciła. Z tym wiązały się nowe wasągi, powozy, droższe konie zaprzęgi- było się czym pokazać na jarmark i do kościoła. Szczególnie latem dziewczęta i kobiety stroiły się i rzadkością byli już dawne stroje ludowe ubierano je tylko na odpusty, procesje, honorowe święta narodowe- przyjazd biskupa, dożynki czy imieniny dziedzica. Od maja mniej podróżowano końmi do kościoła. Konie sprawcowane w polu- kiedyś musiały odpocząć. Dobrym dniem wypoczynku była niedziela. Te kilka kilometrów drogi przez chutory, wieś i pola z Kałusowa do Chrynowa, szczególnie młodym, nie stanowili żadnej przeszkody. Wręcz przyjemnie było pospacerować sobie z młodymi, porozmawiać, pochwalić się nowym ubraniem czy trzewikami. Nawet starsze kobiety w swoim towarzystwie lubieli pokonywać te droge z ochotą. Dzieci nie można było odpędzić od siebie. Dzieci na Wołyniu ochoczo zabierali do kościoła.

   Smołów- katolicka wieś przynależąca do kościoła w Chrynowie miał drogę najatrakcyjniejszą. Szło się przeważnie brzegami lasu, leśnymi druszkami, duktami, przesiekami prowadzącymi do polnych niwek- gdzie po drodze byli małe ukraińskie chutory. Ludzie byli zżyci ze sobą a Ukraińcy nie chodzili tak licznie do cerkwi jak katolicy. Szczególnie mężczyźni, chodzili od wielkiego dzwonu.

Teraz jak przyszła ta straszna wojna- mówiło się w polskich wsiach, że ukraińskie chłopstwo chodzi do cerkwi na specjalne nabożeństwa. Z początku w 1942 roku latem- były to jeszcze nabożeństwa, ale później jak mordy na Polakach przybrali na sile, zwykło się mówić, że jak chłopy licznej szli do cerkwi- to pewnie „święcenie siekier”. Nie było w tym przesady.

Jesienią 1942 roku na Dmytra „prawosławnego męczennika z średniowiecza” w Uściługu, było święcenie siekier. Ludzie dowiedzieli się całkiem jawnie. Był mały jarmark, jak to po Różańcowej- chłody już, ludzi mniej, ostatnia robota w polu a młodzież i dzieci w szkołach. Był pokup na koszałki z nowego sitowia i ludzie hurtem brali, tanio i szczodrze.

                   - Zawsze to się przyda w domu kilka koszałek. A to komu na prezent, a to z nabiałem do dworu albo na plebanie podać a to znowu na Gody jakby kto z miastowych przyjechał w gościne to ładowali staropolski gościniec w nowe koszałke. Zwykle od żniw w Uściługu zaraz za klasztorem kapucynów stawało dwóch kowali z miechami i paleniskiem. Ludzie poprawiali narzędzia rolnicze: skibowe, kultywatory, pługi nie mówiąc o motykach czy siekierach, które szykowali do obrębów starych sadów a zimą do lasu. Kowale wiedzieli dobrze o modnych siekierach. Szeroki obuch krótkie ostrze i długie toporzysko: typ siekiery z Uściługa modnej w latach 30, z grabnej i przydatnej. Wtedy na Dmitra kowale sprzedali ponad sto siekier.

                   - Michał?..pytał stary kowal młodego sąsiada. Coż to jest Ukraińcy tak siekiery bioro?

                   - Wujaszku! Bioro bioro po dwie, po trzy i honorowo płaco. Słyszałem jak jeden mówił tak: „Jurko, byretrzy  ja wrze brał! Aż myni potrybno daty na futor chłopcami choć zo tri… jak budut światyty, haj światu wrze wsim.” Zapłacili honorowo, kazali zamotać w papier i poszli. Było ich czterech ubranych po świątecznemu, na prazdnik. Ja patrze a oni z tymi siekierami poszli prosto do cerkwi. To ja siekiery schował i już Ukraińcam nie przedam ani jednej! Co zostało to tylko naszym Polakom.

 

        

         Po kilku miesiącach okazało się że te święcone siekiery kosztowali w Uściługu dzieciokrotno cene. Albo jałuweczke, albo trzy litry dobrej wódki, albo nowe trzewiki. Nie darmo z Ukraińców z Uściługa i okolicy od tamtej pory nazywali „siekiernikami”. Byli okrutni. Rąbali tymi siekierami ludzi jak drzewo. Nie tylko po wsiach w czasie napadów, ale w samym Uściługu w lipcu, sierpniu i jesienią 1943 roku zarąbali w parku(gdzie furmankami zatrzymywali się uciekiniery z dobytkiem i rodzinami) ponad 200 osób. Opowiadał o tym ksiądz z Uściługa na plebani w Horodle, jak sam którejś nocy zaatakowany w uściługskim mieszkaniu, ledwo uciekł ze stryjecznym bratem i służącą. Złapali w mieście pod wode, wrzucili na wóż troche słomy. Księdza zakopali w słomie, na wierzch nakładli drzewa na opał w wiązkach, posadzili okrakiem stare babke ubrane po ukraińsku w czarnej spódnicy i szalinówce w kwiaty i tak cudem udając miejscowych wyrwali się z miasta. Potem do Bugu tam się jakoś udało z Niemcami dojść ładu i prosto na Hostynne(bo jechali bez pamięci). Jak wyjechali w pole i ksiądz posłyszał że już po tej stronie, to kazał wykręcić i wieźć do Horodła do znajomego księdza Jana. Był też tam kościół polsko-katolicki Zmartwychwstania Pańskiego(gdzie ksiądz żonaty i dzieciaty) nie mając na utrzymanie rodziny(a wiernych było niewielu) różnych sposobów się chwytał w czasie wojny między innymi ratując uciekinierów i bierzeńców.

 

         Droga z Oktawina do kościoła w Chrynowie była najkrótsza, ale najbardziej niebezpieczna. Prowadziła brzegiem dwóch lasów: chynowskiego i rusnowskiego. Lasy ciągnęły się na Północ i Południe a droga oktawińska prowadziła środkiem przez pola i dzikie uroczyska. Rusinów- obecnych Ukraińców mieszkało tutaj kilka rodzin ale najwidoczniej byli najżyczliwsi wobec Polaków z Oktawinia w dniu 11 lipca 1943 roku w niedziele. Większość ludzi starych i młodych zmierzających do kościoła na sumę Ukraińcy zdołali zawrócić. Widocznie nie byli w żadnej spółce z bulbowcami i żal im było mordowanych Polaków w sąsiednich wsiach. Zżyci przez tyle lat poprzez sąsiedztwo- wspólne łaki i las- przeżywali to i prosili wielokrotnie:

                   - Wertajte! Tam bude ny dobre!

Zadziwiający fakt żej nasz bohater Tadeusz został zawrócony do domu, jego sąsiedzi i dziadek. Zastanawiające, że dorośli mężczyźni, nigdy dotąd nie wracali w pół drogi do kościoła a tym razem jakby wiedzeni obroną Aniołów powracali. To, że się naszło tłumnie ludzi do kościoła to tylko ta sprawa żej, ludzie chodzili różnymi drogami i prawie z piętnastu wsi, również przez lasy- gdzie Ukraińcy bali się wychodzić do Polaków żeby ich ostrzec. Plan Bulbowców spełnił się i zaskoczył ludzi. Do dzisiaj wielu potomków i starych ludzi świadków w okolicach Hrubieszowa i samym mieście- opowiada tę tragedie ludobójstwa w sposób zaskakujący…

 

 

 

 

 

 

 

 

         Jak ksiądz Jan nastał do parafii: dziekan stary, sędziwy w aksamitowej narzutce z fary we Włodzimierzu, ledwo wylazł na ambone i czytał: krześcijany, Boże dzieci, Polacy z krwi i kości, z dziada i pradziada i te coście chlubując się wiarą Chrystusową z prawosławia i z unickiej wiary przeszli na katolicyzm, zapraszam was wszystkich z Chrynów, Biskupiczki, Bolesławówka, Budziatycze, Chrynopol, Czerniaków, Drohiniczki, Franopol, Kałusów, Kropiwszczyzna, Leżnica, Męczyce, Michale, Młyniska, Morozowicze, Niskienicze, Oktawin, Radowicze, Rusowicze, Smolawa, Suchodoły, Tarasówka, Tyszkiewicze, Wierzchniów, Winniki, Wolica Morozowicka. Ksiądz Jan was wszystkich zaprasza a ja jako młodzieniec pójde z nim po kolędzie a do Tyszkiewicz, Drochiniczek i Kropiewszczyzny to z ochoto, bo tam chodziłem za prymicjanta z kolędo i z posługami.

 

 

         Ludzie osłupieli! Jeszcze takiego witania nikt nie słyszał, i takiego przedstawiania księdza, którego posłała kuria rzymska z Łucka.

                   - Słuchajcie, Mańko (szeptali różańcowe) toż go tak witajo jak świętego.

                   - Uj wiecie, takie czasy trudne- potrzeba tej Polski wszędzie a w kościele najwięcej! To tak honorujo siebie!.. odrzekła wpół pysznie córka organiściny.

Nabożeństwo było z wotywą. Hurma ludzi zjechała się i zeszła witać księdza Jana. Potem obiad na plebanii i biała kawa w ogrodzie. Potem Winniki i Wolica Morozowicka przysłali wasąg i wyścieliwszy kilimkami księdza Jana powieźli do kaplicy na poświęcenie nowego obrazy świętej Rozalii.

Potem Leżnica i Michale i Rusowicze i Tarasówka i Frampol i Czerniaków i het wszystkie wioski mniejsze i większe, bogatsze i średnio zamożne- zaczęli zapraszać księdza w niedzielne popołudnia do siebie. Stawiali ołtarz polowy, była Msza za dusze czyśćcowe,  za tych kapłanów co się trudzili nad tym kawałkiem polskiej ziemi pod Włodzimierzem. Nie wszystkie wsie były czysto polskie, Ukraińcom to się nie podobało i zaraz donieśli do soboru do Włodzimierzu na zameczku. ,,Żej tak i tak, żej przyszedł ksiądz, jakiś uczony i stawia polskość na nogi. Pop Nikita pokręcił głową przed donosicielami i powiedział:

                   - Zazywaty ny budu! Poślu tajnoho policyja i win wsio rozharne, szczo to za świaszczennik w Chrynowie nastał?

Baby donosicielki troche się przestraszeli że jeszcze ich w ,,tiurmu” wsadzo, za przydługie, parszywe języki i tak w trzy miesiące cały powiat a nawet w Hrubieszowie i w Moniatyczach wiedzieli wszyscy na odpuście na Piotra i Pawła, że warto tego kapłana z Chynowa z kazaniem prosić.

 

         Wszystko co ważniejsze w tej okolicy rozbijało się o dwa miasta: Włodzimierz i Uściług. Niezależnie od historii różnej i burzliwej- ludzie żyjący wokół: Rusini, Żydy, Polaki, Olędry i nieliczni Czesi ze swoim życiem, urzędami, jarmarkami- wędrowali przez bramy tych miast. Tym od Hrubieszowa, Horodła, Dubienki- było skoro przez Uściług w głąb Wołynia. Tym od Ratna, Lubomla, Werby- ,,na proszczki” (na prosto) było przez Włodzimierz: bogatszym terenem- puszczą i polami ,,hornymi” od wieków. Trakty z obu stron odwiecznie prowadzili ludzi w stronę Wielkich Mostów- Kulikowa i Lwowa. Drugiż trakt starszy- odwieczny do Zaturzec, Torczyna, Lubartowego Łucka i hen dalej przed Dubno, Krzemieniec do Żytomierza- Berdyczowa i Kijowa (jak komu taka wola i potrzeba).

W Uściługu za klasztorem- w kapucyńskim ogrodzie różanym- na cześć fundatorki kościoła i klasztoru Róży Pociejowej od 1747 roku: był mościk filozoficzny i krzyż obok ,,pomoc strapionym” z ławeczką z białego marmuru. Ostatni zakonnicy po kasacie klasztoru- opowiadali każdemu spotkanemu katolikowi ,,w tym że miejscy Matki Dobrodziejki Róży Pociejowej, ślady jej stóp i mądrość w rozmowach. Ślady- jako że od wczesnej wiosny do świętego Franciszka (podobnie jak zakonnicy Dobrodziejka chodziła boso po ogrodzie. Miała inne włości i majątki Pociejów ale nad Uściługckie Ogrody, niczego bardziej. Skupywała i zwoziła tutaj rośliny śródziemnomorskie a nawet z Rosarium Krzemienieckim- prowadziła wymiany sadzonek i nasion kwiatów znanych tylko w bogatszej Europie.

Mateczka Róża- mateczka (nas wszystkich) mawiali kapucyni wolała by, żeby pół miasta huragan zniósł, niż by jedne drzewko oliwkowe- miał złamać za klasztorem.”

Wojna zabrała wszystko ludzi, historie legendy, zabrała i sponiewierała. Biała ławeczka początkowo była zasypana ziemią i obłożona darniami. Potem znikła. Jedni winowali Żyda- ogrodnika, który wszystko kradł z klasztoru na początku wojny we wrześniu 1939 roku. Pobożniejsi mówili że w sierpniu, na Rocha było trzech Kapucynów z Krakowa i wywieźli do kolei w Lubomlu pare zabitych skrzyń- ukrywanego dotąd dobra od 1864 roku.

                   - A nich by! Mateczka Róża z nieba dobrze wie, gdzie jej biała ławka, starorzymskie księgi kute na klamry, obrusy z tureckich adamaszków, porcelanowe kubeczki z Korca. Był też mendalion Miłosiernego i obrazy Wydżgi spod Lubomla i jeden Januarego Suchodolskiego. Mateczka lubiła konie i kwiaty. W oranżeriach i zimowym ogrodzie jedno i drugie marzenie spełniało sie do ostatnich dni.

                   - A skąd to wiecie? Zapytała służąca Marysia z Oktawina.

                   - Wim bo wim! Mówił ojciec Gwardian, machnęła ręką, zabrałą się i poszła. Faktycznie w lipcu i sierpniu ogołociał klasztor z pamiątek a nawet kościół z srebrnych krucyfiksów gdzie na jendym byłą pasyjka z kości słoniowej. Mówili starzy Tercjarze, ,,należała do rodu Sobieskich a potem do skarbca Fary we Włodzimierzu”. Wszystko przepadło.

 

         Od klasztoru niedaleko był dom burmistrza. Po polskich czasach, przedwojennych rządów znaku już nie było, front przetoczył się trzy razy i trzy razy zmieniali władze w Uściługu. Po wywiezieniu Osadników Wojskowych z Chrynowa i okolic, z którymi Polska władza trzymała sztame, rządzili coraz gorsi burmistrzowie. Trudno to nazwać urzędem burmistrza, wojenny czas- a w 1943 roku rządził nacjonalista Ukrainiec. Jemu to się tak niepodobało, że cała włość ziemska ,,po polskich panach” należy do starych wsi polskich, starych rodów dorobionych wiekami (gdzie tyle dworów, pałaców, resztówek i folwarcznej zabudowy w polach i pod lasami). Buntował Ukraińców, zakładał ,,Rydnieje chaty” i choćby dla pięciu osób oddziały szkół ukraińskich we wszystkich polskich wsiach. Sołtysów też wybrano Ukraińców- a tam gdzie nie było kogo wybrać- postawiono władze pod gmine albo pod pobliską cerkiew. Było to wygodne i podstępne Ukraińcom którzy wciąż potajemnie przygotowywali dzieło Samostyjnoj Ukrainy- mordy Polaków. Gdzie urzędowo była okazja jeździć jak najczęściej policjantom ukraińskim, listonoszom, urzędnikom- tym więcej wiedziano o życiu tej wsi, jej bogactwie oraz największych patriotach i ludziach światłych ich w pierwszym rzędzie podstępnie wyrywano ze wsi i mordowano- czasami na oczach Polaków. Tak gineli nauczyciele, sklepowe, kolejarze w drodze do pracy, organiści, kościelni (dawni sołtysi i ich rodziny).

         Z Oktawina Tadzik chodził do dziadków Przybyłów. Czterdziesto letni ojciec Andrzej Opała, gospodarz niebardzo miał czas w wojne zajmować się dziećmi. Opatrznościowym dziadkiem był Tomasz Opała i najwcześniejsze czasy- Tadzik zna od niego. Do końca 1940 roku, osiemdziesięcio latek każdego dnia towarzyszył Tadzikowi. To nie tylko stolarka, ogrody, sad- podjazdy do ślusarni czy kowala na druge wieś ale- wyprawy do kościoła w Chrynowie. Każda z nich to osobna opowieść i osobny czas, który zapadł chłopcu na zawsze w pamięci. Zima 1941 roku- ciągnęła sie i ciągnęła aż do Wita. Skiby rozoranego pola zaczeli się czernić, strużkami z roztopów woda spływała w dolinki i do rowów- przylecieli dzikie gęsi z oparzelisk a tu- śmierć dziadka Tomasza. Tadzik przeżył to strasznie. Schudł niewiele jadł przestał mówic a nawet śmiać się z kolegami ciągle przed oczyma stała postac dziadka z którym zżyty był odkąd pamięta. Zastanawiał się i bez jego rad- trudno będzie przeżyć wojne. Cóż Pan Bóg sprawił inaczej, tak musi zostać.

 

         Brzeziny puszczali już soki słońce łaziło po wierzbach, susząc się od mokrości roztopów. Marzyła mu się szkoła Polska. Teraz jak zmuszali go do czytania i liczenia po ukraińsku przyszla mu na myśl niewola carska tu z tych stron o których dziadko Tomasz opowiadał jak z Horyczkowa do traktu kozacy gnali ludzi w śnieżny dzień: matki z dziećmi i jego rówieśników (mężczyzn i kawalerke wyłapano wcześniej, szykując do wywozu na Sybir- okolicznych ,,Kułaków” polskiego pochodzenia i teraz stamtąd Ihor Ptasznik powiedział mu łamanym językiem:

                   - Ty ucz sie naszej mowy! Polski już nie ma i nie bedzie a ja chce żeby my dróżyli w szkole i tutaj i we Włodzimierzu po wojnie. Czegoż ty taki wparty? Myślo, że ty masz kuzynów partyzantów i bedo cie prześladować, jak nie zaczniesz mówić po ukraińsku.

                   - Ihor ty mógł by być Żydem?

                   - Nie! Żydów potłukli.

                   - Tak widzisz, mnie nie wychodzi być Ukraińcem ja Polak i do polskiego wojska chciałbym po wojnie.

                   - Tutaj nie ma już wojska. We Włodzimierzu stojo inne półki i szpitale- to dzie pójdziesz?

                   - A choćby do Krakowa, choćby gdzie dalej!

                   - Ty nie denerwuj nauczyciela Smetany. Win tybe zaskarżyt i zabyrut twoho batka i tybe. Tyż mój druh i ja tobi karzu jak chocz buty Polakom, to nychody z Ukrińciami w szkołu.

Tadzik nie spał ze trzy noce. Dziadka Tomasz już nie ma? Tyle ludzi poginęło na froncie? Ojciec niechce go brać na wieczorne zebrania a teraz jeszcze Ihor wyrzucił go z ukraińskiej szkoły? Siedział za gankiem na wysuszonym piasku z pobitych szkiełek zielonej butelki z drogim winem i innych zielonych (nachowanych przez patucha w kozubku) układał orły! Szło mu! Cieszył sie że każdy następny orzeł bardziej długo szyi i za rozpiętymi skrzydłami.

Nawet miał rubinowy koralik na oko i ze złotego drutu wygniecionął koronę na głowę orła. Jak złożył go, jak godło wojennej Polski było już gotowe- zacierał ręce, zapominając ile godzin poświęcił swojej sztuce. Na tym złapał go ojciec, podniósł za frak koszuli aż w nim opadli siły z przestrachu. Komu te orły!?

                   - Sobie! Nam! Jak żyć bez orłów. Pochwalił go za postawę żołnierza chociaż godziny w wojsku nie był, nawet za ,,barabańczyka” (bębnowego) na jakiejś polskiej uroczystości. To wszystko mu się wymarzyło i w tym trwał. Pobita głowa na Herodach odzywała się bólem i wtedy łapały go drgawki ,,jak muszą cierpieć mordowane dzieci przez tak okrutnych ludzi jak ten kochanek młodej Baranichy”. Czuł jak dojrzewa w nim wszystko i coraz częściej śpiewał pół głosem wojskowe piosenki. Znał je z gościn u babci, u ciotek, nawet w Gody i po Rezurekcji, jak poodprawiali wszystko: modlitwe i jadło to chłopy w ich rodzinie zaczynali śpiewać po wojskowemu. Prawie wszyscy starsi wujkowie otarli się o legionistów. Każdy śpiewał i to w dobrym kanonie. U Opałów, Wróblewskich, Przybyłów śpiewali dużo.

 

                   O Boże a cóż to za wojacy,

                   otwieraj nie bój się my Polacy…

 

W piątek przyleciał na pastwisko, za sadem Jasiek co służył do Mszy w Chrynowie i razem brali Komunie i zawołał go w maliny.

                   - Chodź! Chodź do Stacha, przyjechali kolegi z Włodzimierza. Tam dokoła mordują Polaków.

Tadzik pobladł i już mu się odechciało śpiewać. Patrzył obojętnie na Jaśka rozpalonego ogniem wiadomości.

                   - No mów co chcesz bo ide do swego.

                   - Powiedz czy do Baranów jeżdżo dalej nocować bulbowcy?

                   - Nie wiem!

                   - Ty dzisiaj nic nie wiesz? To powiedz gdzie- schylił sie do samej szyji i szeptał: gdzie zakopać łańcuch sołtysa, znaczy się po dziadku i w co szable zamotać? Rozmowa była tajemnicza, Tadzik niewiele pomógł. Zaczynał obojętnieć i wszystko wokół wydawało się martwe, bezduszne a nawet głupie.
,,Ludzi mordujo, zabierajo wszystko co polskie, coraz mniej nas na Wołyniu a ten głupi martwi się szablo i łańcuchami?”

W sobote rano dowiedział się że szbla zakopana w pasiece, pod starym ulem z dębu dłubanym (tam też kantyczki dwie papierowe pieniądze, carskie i nasze stu złotówki i srebrne łyżeczki- w zasadzie niewiadomo czyje? Każdej godziny docierało do niego coraz więcej tajemniczych myśli, skrytek i obietnic, że już nawet nie wiedział- co jeszcze nie schowane, nie zakopane i zaczął się zachowywać jak Kusy (niby żył psim losem, niby służył w domu a głosu z siebie nie dał tak go śmierć wystraszyła).

Sobotniej nocy wlazł czegoś na czereśnie. Rosło ich cztery w ogrodzie pod górę, gdzie na ostatniej przez całe dzieciństwo na Wielkanoc czepiana była dzieciom huśtawka. ,,No, jak to na Wołyniu Wielkanoc bez (hojdawki)- trzeszczała zawsze służąca u Wróblewskich. Stara była a choćby raz dwa musiała się hojdnąć przy dzieciach. Z czereśni zobaczył jak pod Uściługiem w jakichś chutorach w dwóch miejscach paliło się i to nie styrta ni bróg z sianem ale jakieś budynki, ogień kładł się szeroko i dalej, dalej zajmował jakby pół wsi. Wystraszył się, zeskoczył z drzewa, przyleciał do domu i krzyczy:

                   - Ludzie świat podpalili, ogień już dokoła to i nas spali.

Ale wszystkich to jakoś nie przejęło, mówili że od dwóch miesięcy sie pali Wołyń i jeszcze cały nie spalony? (pomiarkował, że jakby dom cały był w obłędzie, przed jakimś końcem, zawsze wszyscy krzyczeli o jednej iskrze co płonie a teraz widzi ogromne dwa pożary, krzyczy do ludzi a ludzie posłupieli?)

                   - To nie sadyby palo, to na bagnach trzęsawiska! ,,Tak mówio Ukraińcy”. Suchy rok, to trza powypalać haszcze, potraw się urodzi i ptactwa przybędzie i bagno ożyje.

                   - A ileż tych bagien?

Dawniej to po żurawine jechaliście na dwa dni… wyjąkał w obronie Tadzik. A teraz mówicie- bagna dokoła nas, trza popalić!

A skąd tych bagien nabrali?

Długo latał wieczorem poza sadkiem- było cicho. Przylatywał do domu i patrzył co ludzie robio- nic nie robili. Wszystko jak słupy soli, jakby im życie, nerwy, siły odebrało- nawet się nie popakowali. Stał w sieni i słuchał jak Wróblewski mówił do ojca:

                   - Już spania nie będzie! Już nasze spanie tu na Oktawinie skończyło sie. Mówił spokojnym głosem, jakby koniec świata miał być ale nie do końca?

                   - Mówicie- ocknął się ojciec. Jakby nasze tatko żyli to oni wiedzieli by co robić i jak sie przygotować choćby na śmierć. Nasze wsie okrążone.

                   - A na śmierć to ja wam powiem: Michalina Kasi i Janeczce naszykowali Wielkanocne sukienki i wstążki czerwone i trzewiczki nowe, tyko raz na odpuście chodzone i… dusiło go w gardle.

                   - A po co nowe?

                   - A widzicie, po chrześcijańsku na śmierć trzeba sie dobrze ubrać, w nowe, tak staniem przed Bogiem na Sąd Ostateczny. A jak ich pobijo, to kto ich ubierze- trza być gotowym na śmierć i na życie! A co Pan Bóg da?.. tak ano bedzie!

Tadzik miał nie spać a spał jak suseł w zbożu… obudził sie jak słońce już dawno chodziło po polach i pachniał niedzielny krupnik- na śniadanie. Wstał ochoczo. Ubranie przyszykowane do pójścia do Chrynowa. A tu słyszy ojciec nie!.. mama niekoniecznie jak coś to ona na Nieszpór a reszta to nawet ich zabij a i tak nie pójdo. Wstał z ochoty, ubrał sie jak na Rezurekcje, pojadł, popił i już miał z komory nowe trzewiki wyciągać jak skrzypneli drzwi. Wszedł stary Wróblewski i zapytał:

                   - Tadzik, pójdziesz ze mno do Chrynowa?.. wszyscy popatrzeli na nich jak na wariatów. Wczorajszy obłęd jeszcze się spotęgował.

                   - Pójde pójde! Po drodze poopowiadacie o tych wilkach z Rusnowskiego lasu. Dziadko nasze opowiadali, ale to dawno a mnie to takie ciekawe. W domu było jak w grobie i nikt się nie odzywał, Tadzik poleciał po trzewiki, wziął pajde chleba odkrojonego do kieszeni w marynareczce i już gotowy. Nawet sie nie chciał żegnać ani wysłuchiwać niczego. On nimi a oni nim pogardzali. Jeszcze dobrze nie wyszli, nie nagadali się o tych wilkach a już blisko las pod Kałudowem. Drogi dwie: albo iść do traktu, albo polem, lasem i leśnymi polanami prosto na Chrynowiecki kościół. Jedno tylko zapamiętał, że te wilki:

,,Za kościołem zaczynał się stary las mieszany: dębina, olcha, brzoza a rzadziej cybonate sosny. Im dalej w las tym starsze drzewa, teren niższy, bagnisty i choćby lato suche to na drugi brzeg- z suchą nogą nie przejdziesz. Las dziwny, ni jagodny, ni grzybny a wilczy. Jak przychodzili zimy śnieżne, długie, ostre to gdzieś z końca świata nazlatywało się wilków, dwie, trzy watachy i walczyli między sobo w lasach i okolicznych wsiach o pożywienie. Najgorsze Roraty. Odwiecznie ludziom się chce na to nabożeństwo o świcie a tu jak zima zaudana i jeszcze wilki to nijak iść ani jechać. Gospodarze lepszych koni szkodowali- bo jakby ta dzicz rozdarła, to i po gospodarzeniu. Ze dworu posyłali też stare szkapy- wytrzymalsze na mróz i znające wszystkie drogi, dróżki pomiędzy kościołem, dworami a Włodzimierzem. Nieraz tak było: zegnane konie wyrwo się od sani i w las a wilkom niezależy na ludziach, zależy na ciepłej krwi i mięsie zwierząt które raz pokonane, potrafią wiele razy przez zime walczyć w tych lasach walczyć o przetrwanie. Wilków były- rasy przeróżne. Hodowane od trzech lat i wyczekujące zimy jak Sakramentu (żeby sie odżywić).

                   - A widzieliście te wilki? Dużo ich?

                   - A widziałem- całe stado! Ale gotowe mnożyć się bliżej ludzi, widać takie czasy że dzika przyroda przejdzie na nasz chleb.

                   - Straszne?

                   - Oj straszne. Głodne wilki skaczo po dwa, trzy metry w góre, przewalajo konie, duszo ludzi, rozrywajo małe dzieci pochwycone w biegu i to całkowita prawda. A jak sie zanadzo do chliwów czy stajni- przyjdo w take noc jak ciemno- podkopio się, pod podwaliny i dołem ciągno cielęta, jagniaki, drób, a szczególnie gęsi. I to tak po cichu że zanim zednieje to chliw pusty.

Dropa im zeszła prędko. Pod Zimnem było widać Monastyr a Chrynowski kościół schowany za lasem, szło ich grupami kilkanaście osób. Choć dziwili sie że mało z obcych wiosek dopędza ich- i że ławo pójdą na kościół, choćby brame mieli wydrzeć po bazylianach to i tak swoje zrobio.

Jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów od lasu- przed nimi nie było nikogo z Janowców wyszedł stary Ukrainiec (ale bez siekiery, bez broni): łagodnie popatrzył na nich stanął z boku drogi i krzyczy:

                   - Hola! Hola! Wracajcie ludzie do domów, do siebie- dzisiaj w kościele bedzie złe(zadziwiło wszystkich bo mówił po polsku, żeby niezrażać ukraińskim, przez bulbowców znienawidzonym językiem).

Niektóre nie wierzyli to powiedział jeszcze raz to samo z głębszym naciskiem słowa. Stanęli jak wryte, ale jak iść w ogień. Dziwili sie, że te z ranszej Mszy nie wracajo a zawsze mijali sie na tych dróżkach? Ludzie usłuchali. Jedni wcześniej drudzy później resztkami sił powracali do Oktawina, Zięciówki i Kałusowa? Niedługo przyszła wiadomość konna- Chrynów i okolice wymordowane pod kościołem. Wrócili w biegu. Już w niektórych domach było pozamykane i tylko wozy i kury śledzili nasze Garderobiane.

 

                   - Józia? Chodźcież tu? Chodźcież przez proso… błagalnym głosem wołała kobieta kogoś- zmieszana zdecydowaną prośbą Ukraińca ,,Ny idyte, du kustyła, tam bude złe”

Ludzim sie pomieszało: odkąd pod Łuckiem, za Zdołbunowem, za Krzemieńcem i het w dalekich Paroślach- pomordowali mostem ludzi- Polaków- niewiadomo jak wierzyć Ukraińcom.

                   - Hadam wcale nie wierzyć! Ufać Bogu i uciekać!

                   - Dzie uciekać, jak, którędy- dokoła jak zasieki ukraińskie wsie a w każdym lesie bulbowcy!

                   - Uciekać, nie oglądać sie i nie żałować majątku, nawet chleba, ratować życie sobie i dzieciom!

                   - Jak Pan Bóg przywróci życie da i na chleb, i tak trza uciekać do Polski za Bug…

Takie poszarpane gadanie ludzi pod Lasem Rusinowskim: pod Budziatyczami, Tyszkiewiczami, Kałudowem, Niskieniczami- najbliższymi wsiami polsko-katolickimi- gdzie jedni Ukraińcy- znajomi mówili do nich ,,ny idyte, nytreba” a drugie w lesie albo za lasem mówili- ,,wyte z kostyła? Wyte do chaty czy de? Jak z kostyła- wertajteś bude złe po dorozi…”

                   - Michał? Co oni z nami robio?

                   - A widzicie- mówił stary zamożny gospodarz z Tyszkiewicz… wiecie kumie, to nie nasze ludzie, to jakby spud Lwowa, ja puznaje po akcencie. Jak my jeździli na odpust na Antoniego i jak księdza Wincentego ojca chowali na janowskim (cmentarz) to ja czuł, take mowe i akcent. To oni przyszli już nas mordować ale czego nie bijo na środku drogi jak wszędzie? Tylko jedne pędzo do kościoła, a drugie zawracajo?

                   - Ja polece za tymi dziewczynami z Tyszkiewicz ich siedem, dwie nasze kuzynki i Hala toż ona uczyła sie w Krakowie, kształcona- ja z nio pogadam.

Porzucił starego Michała- ten usiadł na zwalnej brzozie, a do niego doszło kilka kobiet i dzieci. Dzieci już płaczo (chocz jeszcze nie ma czego). Może szto jakiś żart przy nich nie ma broni.

                   - Mówicie! Jak my iszli przez jagodzinie, to naszli na dwa szałasy- ludzi nie było, a na sztorc kole jednego stali karabiny i dymiło się coś w kociołku a dalsze troche było tyle głów kurzych i pierza- to nie po jastrzębiach?

Michał zdębiał. ,,Boże oświeć, Coż robić, nam starym wszystko jedno, ale dzieci i młode wybijo do nogi, jeszcze pogwałco?”

Za niedługo leciał chłopak niby z kościoła, zobaczył ich, zatrzymał sie i mało ducha nie puścił z siebie taki zagnany:

                   - Czyj ty, skąd?

                   - Z Morozowicz Jasiek, ja ministrant- tylko całe lato chorował i nie był w kościele, a dzisiaj… dusił sie ze strachu: dzisiaj przemodlili my spokojnie, ale jak wyszli nazad- stało dwie furmanki i przy jednej pili bimber jakiś chłopy. Morcisiów Dominik, jednego poznał, podszedł i pyta:

                   - Dzieńdobry! A co was tak pili, przed sumo już pijecie- ktoś przyniósł na kosztowanie.

Jeden z Ukraińców już się rzucał na niego ale drugi go złapał i powstrzymał:

                   - Win narwanyj, bo ny chotił pirwiastki (zacielonej jałówki) kupety a chocze taku korowu szczop w Polakiw ijła a w susida szczop można doity?

Zaczęli sie śmiać a ten narwany podał mu kieliszek samogonu

                   - Pej Lachu!

                   - Dziękuje, my dopiero z kościoła wyszli i po komunii- pijcie, żeby ludzie nie widzieli że to pod kościołem- uśmiechnął się, podał rękę i poszli

                   - I co radzicie?

                   - Nie idźcie, oni się tam zbierajo. Kościół pójdzie z dymem i ludzie też. Poczerwieniał i łzy mu pociekli po policzku.

                   - A widział ty te dziewczyny, co zawracali spowrotem?

                   - Taaaaa? Dzie? Lece!

Poleciał przez jeżyny, przez jagodnik i zginął w zielonym zagajniku. Potem był jakiś krzyk, krótki pisk i strzał.

Wszyscy się zerwali.

                   - Już bijo? Spod kościoła było słychać? Toż to ze cztery i wiecej kilometra będzie.

Przyleciał Jaśko z rozerwano koszulo i pokrwawionym ramieniem. Nie widział tamtych dziewczyn, co ich siedem szło. W zagajniku naszedł na dwóch Ukraińców, jak szarpali i rozbierali młode kobiete do gwałtu a przy niej stało małe dziecko i kopali go butami. Krzyknął. Padł strzał. Krzyknął drugi raz, zaczęli strzelać za nim, ktoś jeszcze się odezwał i widział jak kobieta wyrwała się na wpół naga odarta z koszuli do gołych piersi i ciągnąc dziecko uciekał w stronę linni (leśnej drogi). Przyleciał do nich i dopiero teraz zobaczył ile krwi płynie po ręku i koszuli. Zrobiło się zamieszanie. Było z piętnaście osób i jeszcze jakieś dwie kobiety dolecieli do nich a wszystkie- albo w drodze albo z kościoła w Chrynowie. Ludzie zaczęli uciekać do drogi w strone Oktawina, już nikt nie patrzył, kto skąd aby tylko razem i churmo uciekać. Nawet jakiś pies dołączył sie i leciał przed nimi. Ktoś krzyczał, że trzeba za psem, pies czuje złe i nie prowadził by nas na wroga. Przelecieli przez pole łubinu- marniutkiego jeszcze nie kwitnącego i ściernisko po rzepaku- wąski pasek. Potem znowu las jakiś gęsty, pełen jeżyn i bodziaków. Wszystkich odarło do krwi, nie było kiedy szukać drogi i ściągać zamotanych jeżyn z gołych nóg. Z początku poranione, nie krwawili a potem całe podarte ,,basałyki”- sine, krwiste na dziewczęcych i kobiecych nogach. Leciało z nimi dwóch chłopców i jeden przerażony zaczął wrzeszczyć:

                   - Jadzia! Jadziaaa! Jadzia wracaj!

Za niedługi czas czyjś głos odpowiedział, ale daleko… odpowiedział zduszony i cierpki:

                   - Stefan leć po tata.

Za niejaki czas z brzeziny wyskoczył pies czarny, wojskowy i zaczął się rzucać do ludzi. Za nim dwóch Ukraińców w czarnych mundurach z tryzubami. Za nimi jakby spod ziemi Jadzia- też ze zdarto koszulo i pokrwawiono ręko a z nio Mietka. Ukraińcy zmieszali się bo Polaków było już ponad dwadzieścia osób w tym kilku mężczyzn.

                   - Wyte chto? Zasalutował jeden i podał sie na swego komendanta Schutzmannschaft to nasza brygada- zaczynał mówić po polsku, my ut Kunickiego zaczął coś motać.

Ludzie nie wierzyli.

                   - Nas tu dużo, naszych z bronio jest tu pełno! Gwałtownym silnym głosem powiedział nieznany większości mężczyzna (pomiędzy kościołem a domem, bo nikt już nie wiedział gdzie idzie).

Ukraińcy sie zmieszali…

                   - De? De wasze?

                   - A tu w lesie, wyjechali po nas.

Czarny, śniadej twarzy Ukrainiec zmieszał sie, stelepnął głową, gwizdnął na psa i znikli obaj z towarzyszem w gąszczu.

                   - Co ci Jadźka?

                   - Chcieli gwałcić, nie zdąrzyli, kładli mnie, ale silna jestem i pies mi pomógł jak was wyczuł. Płakała zalana potami i rozczochrana patrzyła w ziemię.

                   - A dzie dziewczęta. Uciekli. Tylko jeden ich gnał, to na pewno uciekli, nie dał rady.

Zaczął sie szloch i kręcenie się pomiędzy drzewami gdzie po pary minutach wszyscy zobaczyli jak mocno zdeptana trawa pod nimi świadczyła o ich strasznym położeniu. Ktoś sie opamiętał. Krzyknął:

                   - Jezu! Jezu!.. toż wiemy gdzie Oktawin uciekamy tam!

Zrobił się szum w lesie, przeginanie gałęzi, omijanie drzew, skakanie przez dołki i po paru minutach uciekinierów już nie było.

 

 

         Księdza zawrócili z plebani. Kazali iść przygotowywać do drugiej Mszy. Nie szarpał sie, rozmawiał spokojnie, poprosił żeby przynieśli wody do picia- widocznie z śmiertelnego lęku zaschło mu w gardle i ledwie mówił. Nagle zza lasu- który nieopodal kościoła rozkładał sie pełnią zieleni lipcowego dnia: zadudniło i za drewniany parkan zajechało dwie furmanki pełne chłopów. Mieli też psy na furach, dwa duże niemieckie wilczury z założonymi kagańcami. Ksiądz spojrzał na obstąpionych i zapytał:

                   - Co to za goście, na sume?

                   - Ny bujteś, budyte dobre mołetyś za Polszczu i za Samostyjnu Ukrainu!

                   - Ny czoho wam ny bude.

                   - Proszę was póście, tam moja dwurydna systra stareńka! Zaczął sie jąkać i mówić po ukraińsku do oprawców.

                   - A na szczo ona nam?

                   - Ja mam klucze- wyjąkał i zbladł śmiertelnie.

         -To dawajte kluczy! De chroszy trymajte, de zołoto, de kilcia? Zaśmiał sie szyderczo czarny baczysty Ukrainiec i tak go przebił wzrokiem że ksiądz omdlał. Klucz mu wyrwali z kieszeni i polecieli na plebanie. Tymczasem zapraszali ludzi do kościoła, jakby nigdy nic.

                            - Zachudte, zachudte, jedne wyszły a wy wchodyte mołetysia: zachęcał dobrze podpity, w czarnej marynarce z niemieckimi młody mężczyzna. Poznali go.

                            - A wy nie z Uściługa, Dmitra syn, spod młyna?.. zapytała odważnie Wasiukowa.

                            - Buł spod młyna mołodym a typer zmahajuś z worohami: sowietamy i germańcami! Zaśmiał się głośno i zaczął poklepywać młode kobiety wchodzące do kościoła. Panika była ale chwilowo potem kazali dzwonić normalnie jak przed Mszą pół godziny i śpiewać różaniec. Kościół napełnił się duchem wiary i ludzi przybywało, może sto, może sto pięćdziesiąt. Najwięcej kobiet i młodych dziewcząt.

Wasiukowa widziała, za ołtarzem świętego Antoniego karabiny w sztorc przykryte kilimkiem. Podeszła, chciała powrotem kilimek położyć na ołtarz, odkryła karabiny i krzyknęła: Chryste to już koniec! Zaczęła uciekać do drzwi. Zatrzymał jo ten sam co rozmawiał z Uściługa i powiedział po polsku.

                   - Ty już ne uciekaj, innym strachu nie nadawaj, nic tobie nie bedzie, to karabiny polskich partyzantów odebrane od nich. My zaraz ich wyniesiem.

I jakby na potwierdzenie tego podeszło kilku, zrzucili demonstracyjnie kilimek i każdy wziął po dwa karabiny w ręke i zaczęli wychodzić pod chór, zaczął sie krzyk, ale inne z przestrachu śpiewali tak głośno Suplikacje, że nie wiadomo było kogo słuchać. Widziała tylko sztywniejąc: jak na chór za chorągwiami, po balaskach właziło trzech młodych chłopaków a czwarty jej Miecio stał i zasłaniał plecami patrzyła, kiwnęła głową i on wskoczył jak ryś i schowali sie za małe organki i za półki ze śpiewnikami. Z daleka nie było ich widać. Tymczasem przed kościołem nagromadziło sie z Ukraińcami z dwieście osób. Każdego pytali osobno: tak się wydawało, obserwującym straszne wydarzenie Julkowi i Wawryńce (dwóm sąsiadom, którym w zamieszniu udało się wliść na lipe a z lipy na dach dzwonnicy a z dachu pod dzwonnice na galeryjki pomiędzy trzy duże dzwony. Jakby się przywiązali do dębowych beli, głowy wsadzając niemal że w dach a nogi prostując tak sztywno jak te stuletnie belki przywiezione z lasu zza dworu z Grzybowicy. Ukraińcy raz straszyli ludzi, drugi raz tłumaczyli jak do ostatniej spowiedzi spokojnie do napierającego tłumu.

                   - Chto buł w chrami rankom, ny musit ity! Nech molacia za Ukrainu i Polszczu ciji, szczoj typer idut.

                   - Na to nydila!

                   - Ny chto wam nyczoho ny zrobyt! Kożdyj czołowik Bożyj maje duszu i treba w wieryty jeden druchomu!!!... stanął jeden na furze rozłożył ręce jak do kazania ksiądz i z uśmiechem tak mówił.

         Ludzie wciąż dochodzili: z Michali, Młyńska, z chutoru pod lasem, z folwarków służba (bo Pany pouciekali do Polski i nie wracajo)… z Drochiczynek, Franpola, z Majdanu, spod Tarasówki i Bolesławówki. Szli z przestrachem, ale za nimi jakby prowadzili ich doprowadzali, po pięciu, sześciu uzbrojonych bulbowcó1). pod kościołem nie było krzyku ani buntu, dopóki gdzieś w ogrodzie u księdza nie zaczął się straszny pisk kilku kobiet. Głosy byli grubsze, więc nie panieńskie. Zrobiła się panika i zamieszanie. Ludzi zaczęli zapędzać do kościoła, nawet wpychać za drzwi- nie patrząc w oczy i nic nie mówiąc. Chłopaki siedzący w dzwonnicy widzieli wszystko: ,,Marysia Potoczna z synkiem dwumiesięcznym może zatoczyła sie, straciła władze w rękach i dziecko upadło na próg jeden z oprawców kopnął je i spadło niżej. Drugi rzuciał się na niego, podjął dziecko i do śmiertelnie bladej matki podszedł, podał jej do rąk i wprowadził do kościoła przegartając innych. Mówili potem, że był to jej dawny sąsiad i narzeczony zanim nie wyszła za Polaka z Frampola.

Księdza trzymali w zakrysti. Kazali otworzyć szawkę z winem, odkorkowywali, było ich z dziesięciu i pili po kolei. Na koniec zostało mniej niż pół, ksiądz zaczął szarpać i mówić:

                   - Nie bedzie do Mszy wina, to ostatnie….

Wtedy jeden z bulbowców wyrwał butelke księdzu z rąk, odpychając go mocno aż ten się zatoczył. Odkorkował, łyknął dwa razy i zostało tylko na dnie- wtedy wszyscy huknęli kpiącym śmiechem.

                   - Dmytro?

Ten odwrócił sie do ołtarza z uchylonych drzwi kościoła i zaczął szczać do butelki. Ksiądz poczerwieniał i zaczęła sie szarpanina. Uderzono go w twarz- zaczęto kopać, ponaglając żeby ubierał się do Mszy, bo ludzie czekają. W kościele zaczął się szum i przepychanie. Ksiądz zaczął wołać ministrantów (gdzieś znikli a lubił ich i chciał ocalić). Myślał: ,,Tutaj, pod szawką są srebrne pieniądze, może wykupie ich i siebie?” nie było czasu na to. Mała Pola, leciała za nimi przez kościół ale ktoś szarpnął ją i upadła. Ministranci (niby chcąc szerzej otworzyć drzwi) mocując sie z nimi- obaj wcisnęli sie za drzwi i obaj przylgnęli do ściany, nikt tego nie zauważył. Szczęśliwie ocaleli.

                   - Wrzej dobre! Byre światoju knigu i budysz mołetysia za Ukrainu!

Było ich z siedmiu drabów a ten który szczał w zakrysti, złapał sie za brzuch i taczał po podłodze, widocznie coś mu zaszkodziło z tego szyderstwa ,,Świętej Krwi Chrystusa”. Nie był już obecny przy szarpaniu księdzem Janem Kotwickim, na niedokończonej Mszy Wołyńskiej. Był przystojny wzrostu wysokiego, proste ciemne włosy czesane do góry (tak po ojcowemu). Wysokie czoło, zdecydowany, mocny i radosny głos. Był tutaj ponad rok kapłanem a już wszystkich znał i mimo wojny starał się pomagać potrzebującym. Na pierwszej Mszy w Chrynowie- na odchodne powiedział do błogosławieństwa:

                   - I wszystkim wam błogosławie, tym którzy tutaj jesteście i waszym rodzinom w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. A tym którzy nie daj Boże zgineli by- do zobaczenia w niebie.

Do kościoła wepchała się kobieta z Budziatycz, śpiewająca na chórze i krzyknęła widząc księdza popychanego przy ołtarzu:

                   - Bijcie w dzwony! Wszystkich wymordują jest ich ze trzystu! Na dworze już ludzie leżą m a r t w e… nie dokończyła uderzona kolbą upadła przy ławce i zalała się krwią. Sznurów do dzwonów było dwa: do trzech w dzwonnicy nie dotarli bo tam ukryli się młodzi chłopcy i zabarykadowali drzwi od środka, drugi do sygnaturki (podarowanej przez Osadników) na chórze. Ten ktoś dopadł i zaczął dzwonić, mocno, nieustannie. Na dworze zrobił się popłoch a niedaleki las- dał schronienie kilku uciekinierom których niedopędzono by zawrócić a nie było jeszcze rozkazu strzelania. Dzwoniący na chórze został uderzony kolbą przez młodego Ukraińca który się wspiął po chorągwiach i wyrywając mu sznur zabił silnym uderzeniem. Ksiądz stał przy ołtarzu tyłem do ludzi i zaczynał się modlić. Wokół niego bulbowcy, ludzie byli zmieszani, jedni mówili:

                   - Tamtych puścili to i nas puszczą…       

                   - Nie puszczą, nie darmo są z karabinami i już się nie kryją.

                   - Jak schować dzieci?

                   - Pod ławkę, tam wypróchniała deska, można wyjąć a potem założyc, dwoje-czworo tam wejdzie. Obstąpcie ławkę.

Nie trwało to długo. Ksiądz zaczął się trząść i jąkać. Widocznie był uderzony w zakrysti bo nosem puściła się krew chociaż nie było nigdzie rany. Po tym fakcie w szatach liturgicznych wciągnięto go do zakrystii i zamknięto drzwi. W kościele zaczął sie krzyk, pisk i strzelanina. Dzień był widny, słońce przed południem zalało światłem niewielki drewniany kościół- potocznie nazywany w okolicy kaplicą. Miał taką funkcje i przynależał dawniej do Sielca ale za czasów biskupa Adolfa Szelążka Chrynów stał się parafią.

                   - Bej ny dywesia jo mu w oczy! Wrzeszczał Ukrainiec. Win ne swyj! Sobaka polska! Kuneć jomu i hromadi!

Zakrystia była pełna krwi, widocznie jakieś ostre narzędzia kaleczyły księdza i jeszcze kilka osób które wepchnięto razem. Ktoś zadecydował, żeby nie mordować ,,świaszczennika” w kościele. Wywalono drzwi i księdza wypchnięto gdzie zaraz za progiem upadł. Kopano go, kłóto bagnetami. Tarzał się we krwi w ornacie i całej mszalnej bieliźnie. Jak zaczął ryczeć nieziemskim głosem- widocznie bagnet skaleczył serce- odciągnięto go w strone plebani i tam został. Jeszcze skakano po nim, potem ciało stratowano końmi i w osychającej krwi leżał ponad dobę. Zamkniętych w kościele mordowano bagnetami oraz bito kolbami (oszczędzając kul) pod koniec masakry gdzie około stu osób padło w kościele, dogorywając w konwulsjach, mękach i śmiertelnej boleści- padł rozkaz, żeby okaleczonych nie dobijać!

                   - Dojdut sami! Toż chram! De im bude lipsze?

Tymczasem wokół kościoła gdzie konno przyjechało około stu bulbowców i kilka furmanek, psów- ogierów które czując krew pozrywały uprząż i tratując ludzi szukali ucieczki z ogrodzenia. Niedaleko były zboża, dorodna pszenica i owies. Niektórym udało się tam ukryć. Zbiegli tam ranni, wierząc że ocaleją. Zboża tratowano końmi wzdłuż i w poprzek. Konie kute na ostro- specjalnie przygotowane do tej zabawy z Lachami. Jeden z jeźdźców (mówili, żej z  Kropiewszczyzny nałapał małych dzieci powiązał stułami z kościoła, poczepiał do końskiego ogona i suwał je na wpół żywe po drodze procesyjnej. Ktoś to widział i jakimś cudem wyrwawszy broń od innego bulbowca strzelił mu w piersi i ten spadł z konia. Koń spłoszony wyrwał sie z powiązanymi dziecmi i uciekał w strone lasu, dopiero tam udało się zatrzymać go i uwolnić małe trupy. Szał Ukraińców wokół kościoła był straszny. Zdzierano (kto miał niepokrwawione) ubrania z trupów a przedewszystkim buty. Młode kobiety na wpół żywe ciągnięto do zboża i tam gwałcono. Najokrutniejsze cierpienia znosili ci którym długo udało się przetrwać (udając trupów leżąc w cudzej krwi bądź też skochwanym kilkunastu osobom szczególnie młodym). Starsi Polacy, w większości nie bronili się, woleli prędzej zginąć i nie patrzeć na straszną rzeź kościoła w Chrynowie. Ludobóstro trwało około dwóch godzin, zwarzywszy na to, żej ci którzy nie wrócili do kościoła zdąrzyli dojść do odległych wsi i chutorów.

Wrócił też Wróblewski z Tadziem do Oktawina i kilkanaścioro innych osób. Wtedy to koło godziny drugiej- jeden z ministrantów który ocalał w dzwonnicy- wyrwał konia od Ukraińców (jak pakowali łupy z plebani i kościoła oraz odzież pozdzieraną z trupów: buty, torebki, laski, kapelusze a nawet okulary. Zegarki i biżuterie zdzierano natychmiast i bulbowcy bili się za nie. Dość tego że samej odzieży i butów było trzy furmanki z górą, widział to odjeżdżając koniem- w marynarce i czapce jednego z Ukraińców. To on ostrzegł i powiadomił Oktawin, Zięciówke, Dołęgów, Rusów i Krasne Góre. Ludzi ci przerazili się, nie czekali na tych co nie wracają z kościoła, zaczęli się pakować, uciekać do Uściługa i Włodzimierza.

Po dwóch godzinach oprawcy i mordercy Polaków w kościele w Chrynowie- po postoju w lesie pilnie strzeżonym, gdzie samogon lał się szklanami a solonym ,,sałem” objadłszy się, rzucano już z pogardą i walano po ziemi- pod dowództwem S. Sajuka. Dokumenty OUN wskazują jako dowódcę „Dowbysza”, taki pseudonim miał S. Sajuk, przywódca OUN z Grzybowicy. Zarządził trzy-czwarte roju do powrotu pod kościół. Cel był jeden. Ograbienie z resztek dobra plebani i kościoła oraz ludzi którzy już zastygli w cierpieniach- następnie pogrzebanie ich, choćby byle jak. Tak też zrobili. Wykopali dwie duże jamy- płytkie na metr głębokości i tam końmi zsuwano trupy do zasypania. Zostali tylko ci niepogrzebani którzy ranni uciekając pochowali się daleko w zbożu w różnych dołach, w lesie i za drogą do kilometra od kościoła. Tych nie zbierano albo nie wiedziano o nich- gdyż byli w ubraniach i z czym kto miał z dobytku osobistego. Po zabraniu srebrnych kielichów, lichtarzy i cennych żyrandoli fundowanych przez Osadników Wojskowych w 1935 roku.

W ostateczności po byle jakim pogrzebaniu Polaków kościół podpalono- odjeżdżając. Zajęło się jedno węgło i nie wiadomo czemu ogień zgasł. Spalono go dopiero w całości 19 lipca 1943 roku, pod wieczór.

        

 

                   - Bójcie się Boga! Po co jechać? Krzyczał i spazmował stary Wróblewski cudem uratowany z ludobójstwa.

                   - Broni nie macie, wytłuko was i konie zabiorą! Oktawin nie będzie miał się czym wywieźć lamentowali kobiety.

Nie udało się przetłumaczyć narwanym Oktawianom. W kilkanaście koni uzbrojeni w różną broń i kilkadziesiąt granatów kłusem wyruszyli w stronę Chrynowa z zamordowanym Kościołem. Jechali w nienawiści ale i w lęku. Gdy zobaczyli kościół z daleka że stał nienaruszony (zdawało się) przez chwilę nie wierzyli że tam się coś stało. Z bliska dwie świeże mogiły pełno krwi i łachów wokół kościoła a do kościoła za próg nie dało się wejść krwi było po kostki- czarnej spienionej, zdeptanej z piaskiem, z kawałkami ubrań, śpiewnikami, książeczkami oraz zdeptanymi chorągwiami. Posłyszano jakieś ciche jęczenie. W dużych ławkach, zbryzganych krwią z lewej strony od lasu dochodził cienki głos.

                   - Ktoś ocalał albo niedobity ożył? Krzyknął Wiktor.

 

Natychmiast odsunięto ławki. W podeście na środku spod spróchniałej deski zalanej krwią podniosło się dwie główki małych dzieci, niespełna dwuletnich, trzecie jeszcze mniejsze, nie umiało chodzić. Jakim cudem te dzieci przeżyły nikt nie wiedział. Przecież jęcząły i piszczały, ale jęczał cały kościół. Były poranione.

                   - Dorosłych dwoje żyje w zbożu! Krzyczał rozgniewany Michał. Chłopak ma połamane ręce i nogi, widocznie koń go potratował i nie chodzi, drugi wybite ramie i postrzał w noge. Trzeba ich zabrać do Oktawina! Widok świadków strasznego mordu był tak wstrząsający że młodzi chłopcy w większości do trzydziestego roku życia w dwie godziny niektórzy całkiem posiwieli. Znaleźli też ciało księdza. Leżał pomiędzy kościołem a plebanią, widocznie kilka razy ciągnięty bo zdarte materie na ornacie, całe we krwi ręce i twarz czarna, zmasakrowana, zalana zaskrzepłą krwią, nie podobna do siebie. Zaraz przygotowano furmanke- nie było na czym położyć ciał. Ukraińcy wszystko zrabowali z kościoła, plebani i kilku domów obok. Nakładziano zboża z pola na wpół dojrzałego, z kłosami, potratowanego końmi i ludźmi. Połżono ciało- zajęło cały wóz. Dwóch furmanów szło po obu stronach i czarne konie, znalezione niedaleko w polu (najwidoczniej uciekły od Ukraińców głodne i nie pojone i stały spocone, pokrwawione od jeźdźców pod dziką jabłonią. Umyto je przy studni, powiązano uprząż i nimi wieziono ciało księdza Jana Kotwickiego z Chrynowa do Włodzimierza. Znaleźli też jeszcze stare krucyfiksy i zawinięta w biały batyst monstrancje kupioną w 1939 roku w Częstochowie przez ostatnich pielgrzymów. Była na dnie szafy zawalona różnym śmieciem, które bulbowcy dziesięć razy przetrzęśli ale tej zawiązki nie znaleźli. Obraz z ołtarza był porżnięty bagnetami i splamiony krwią. Wszystkich chorągwie wdeptane w krew- nie było już co zabrać z opustoszałego, sierocianego kościoła.

 

Przed wieczorem wjechał konwój z ciałem księdza do Oktawina. Słońce było na dwie godziny do zachodu. Najpierw rzucili się kobiety do ciała męczennika a potem inni. Tadzik stał z boku. Nigdy dotąd (mimo wojny) nie widział podobnej sceny. Te dwa dni ostatnie: jedenasty i dwunasty lipiec 1943 roku postawili go pod mur. Wydawało mu się, że wyrósł niebotycznie, jak patrzył na swoje dłonie-teraz wielkie, nie poznawał ich. Niby buty te same i koszula i spodnie, ale ciało w nich pęczniało z godziny na godzinę, a straszny świat wokół rozpychał mózg i wytrzeszczał oczy. „Tak w wojnę dojrzewają dzieci’’

 

         Postawili furmankę z ciałem męczennika pod rozłożystą jabłonią. Za niejaki czas- skrzynia była już pełna kwiatów, narwanych w ogrodach i na przydrożu. Pod głowę położono gałązki młodego świerku (całe przygarścia). Postój nie zapowiadał się długo. W Oktawinie wrzało. Wszyscy pakowali się do ostatecznego wyjazdu- na zawsze ze wsi- do Włodzimierza. Wszystkie drogi obstawione czujkami. Skąd tyle ludzi nagle, tyle broni, tyle podwód- na wywózkę ludności polskiej przed bulbowacami? Wszystko się nagle stało, odkryły się karty strasznej historii- po wymordowaniu ponad dwustu Polaków przy kościele i w środku świątyni, w Chrynowie. Nagle na koniach w popłochu podjechało w środek wsi kilku jeźdźców z Bolesławówki. Jechali okrężnym- od strony lasu. W nocy banda bulbowców podeszła ich osadę, ostrzelała a później podpaliła. Zgineło sporo ludzi. Na szczęście padał deszcz i nie można było palić wsi, „ot tak, jak marzenie!’’

Przyprowadzili siedem krów i jałownik, ocalały z dużego gospodarstwa- pod lasem. Przywieziono wozami skrzynie z dobytkiem ledwo uratowanycm przed ogniem. Środkiem Oktawina ustawiały się długie rzędy furmanek z doczepionymi wózkami, tłumem ludzi( szczególnie kobiet, dzieci i starców). Opowiadali, jak „udało się odeprzeć atak, dzięki dwóm karabinom maszynowym, które w ostatnim dniu kupili od Madziarów- gdy przyszła wieść o Chrynowie. Bracia Bydlińscy- byli akurat we Włodzimierzu. Za dwa zegarki i trochę papierów- kupili karabiny i cztery granaty. Jednakże kilkoro ludzi, nie wróciło z kościoła’’.

 

         Zachodziło słońce. Krwawe niebo lipcowego wieczoru rozlewało się w sadach pełnych owoców, już bielejących w afekcie dojrzewania. Pachniały kopry i nasienna pietruszka. Przy chatach i wzdłuż żerdzi okalających podwórza, kłaniały się białe, różowe, bordowe, aż do czerni malwy. Samosiejki. Dziewczęta nałamali białych i tych czarnych wymaszczając furmankę z ciałem księdza. Mineła już doba od jego męczeńskiej śmierci. Lato, ciepło- roztrzęsione podczas ucieczki, po wołyńskich drogach- zaczynało cuchnąć, jak ciało nieboszczyka… z tym że, rozlana krew naruszone wnętrzności i wszystkie inne biologiczne przemiany sprawiały, że już na wieczór było sine. Ktoś nawet mówił:

                   - Szukajcie welona! Zakryjcie twarz i oczy, niech nie patrzą na zamordowany Wołyń.

                   - A gdzież tera welona szukać? Nakryjcie batystówko! U Helki, napewnież znajdzie się taka, z metko- nowiusia. Nie brana ni razu.

                   - To lećdzież! Niech tak będzie!

        

Ludzi nazbierało się sporo. Zaczeli palić świece- ogarki z gromnic, trzymając w rękach. Mistycznie to wyglądało, szczególnie w rączkach małych dzieci, bielutkich jak hostyjki, zastraszonych śmiercią… po spracowane, wypocone, wydłużone, wyciągnięte od ciężkiego harowania w wojne. Kilkoro siwych ludzi jak gołąbki, otoczyło pierwszym rzędem furmankę z nakrytą już twarzą księdza- męczennika. Zorza zalała cały Oktawin. Nalecieli się ludzie z Krasnej Góry i z folwarków: Dołęgowa i spod lasu Majątku Rusinów. Wszyscy znali księdza i szkodowali tego, co się stało. Jedni mówili cicho różańce, inni nie mogli się powstrzymać od gadania- uciszali jedne drugich, aż na wschód młodziutkiego księżyca nad łanami falującej przenicy na wzgórku, bielutkiej: już dwa, trzy dni i do żęcia (a już jej żąć nie będą, ani wiązać, ani zbierać, ani w dziesiątki stawiać- suszyć i zwozić do stodół, ciesząc się chlebem na nowe latko). Patrzyli bladymi twarzami na leciutko podpalony księżyc: nów, cieniuśki, jak wymaglowany do wielkanocnego paschału, rąbek płótna… zaczeła się pieśń:

                           

                            Gdy miły Jezus był w Betanii,

                            Żałosne mowe, czynił Maryji:

                            Ach Jezusie mój, drogiż synu mój

                            Umęczony, zekrwawiony- ach Jezusie mój.

 

Stare matki poklękali na rozdole, pod jabłonką. Ta zdawało się rozłożyła swoje „szyrokie’’ ramiona, jak opłakująca i bolejąca matka. Jedne patrzyli w niebo, za tym sierpikiem księżycznym, drugie w ziemię a inne w popłochu nie mogli znaleśc miejsca ani oczom ani sercu. Co raz do klęczących i stojących podlatywał ktoś kto podjeżdżał na koniu: zdejmał czapkę, kłaniał się męczennikowi, krótkim przyklęknięciem i pacierzem, i pytał cicho jak był z daleka:

                   - A ktoż to? Bożesz Ty? Ileż twoich synów do ziemi kłado spod noży i kul Ukraińców.

Śpiewali tak żałośnie, nibyż cicho a padająca rosa potęgowała głos i niosła się daleko na pewno pod las i dalej. Straże stali na wszystkich drogach: niedopuszczając nikogo kogo by nie poznali i nie dopuszczali obcych: jechali z Czercyc Rusiny ( opowiadali się, że jadą na jutro do Włodzimierza na jarmark, bo wesele szykuje się w rodzinie, po sprawunki. Wylegitymowali cztery osoby w tym trzy kobiety. Rzeczywiście byli stamtąd. Prosili, żeby póścić „myż ny czomu ne winowate! Waszoho zabyli bandery a nasz świaszczennyk propał! My na wisile! Pustyte- padło błagalne słowo”. Kobieta nie młoda już- matka krzesna( jak się wytłumaczyła) była wpierw Unitko a jej babka Dąbrowska. Tak się roztrajkotała, że o wojnie zapomnieli i o wszystkim.

Warta wydała rozkaz:

                   - Noc wam i nam. Niebezpiecznie! Pojedziem jutro rano  razem- z naszymi wozami!.. powiedział stanowczo starszy, w wojskowym ubraniu( nie z Oktawina) człowiek.

Matka krzestna tak się wzruszyła, aż jej łzy pociekli i poprosiła:

 

                   - Postawte nasz wyz meżyj waszeju kawalkadoju!

 

W wojne nie ma opierania się ani zbędnego gadania, jak na froncie tak, albo nie. Furmankę z Ukraincami odprowadzili pod górę w głąb wsi, na postój.

                   - Z Nowojanki i z Zofiówki! Przyjechali wozy! Już nie ma gdzie stawiać we wsi. Zajmijcie pole pośrodku wsi, długie, szerokie!

                   - Komendancie? Wszędzie zboża nie koszone!

                   - Bierzcie Bielecki chopaków z dziesięciu i kosy! Dwa hektary w godzinę wykosicie i złóżcie zielone do pokosa. Zabierze się ze sobą koniom i bydłu jak roso przejdzie. A na koszonym, na zielonym ściernisku stawiajcie wozy i palcie ogniska! Ludzi się ogrzeją i będzie widno! Mają palić ogniska do rana!

                   - Ale co palić?!

                   - Bielecki! Bo jak cię kopne to przez Uściług przelecisz i nie posłyszysz nawet jak Strawiński gra!  Płoty rozbierać, szopy niepotrzebne, brać drzewo w kłody składane. Nam wystarczy! Ukraińcy i tak spalą albo rozgrabią.

W dwie godziny od chwili jak się ściemniło i wilgotny lipcowy mrok zapadł w Oktawińskie ogrody, ścieżki, podwórza i ganki z szlacheckimi kolumienkami lub szklone czerwonym i złotym szkłem( po dawnemu jak u kapucynów w klasztorze)- wieś stała się wielkim placem wciąż przybywających wozów z uciekającymi Polakami, bydłem i dobytkiem- obozowiskiem jednonocnej samoobrony.

Ogniska paliły się wszędzie. Martwiejące życie nabrało rumieńców i poweselało. Tylko przy księdzu zamordowanym- pod jabłonką dalej czuwali ludzie, wołyńskim zwyczajem. Ostatnia noc nieboszczyka przed pochówkiem- to odwieczna zwana, pusta noc. Dalekim i przyjaciołom trzeba czuwać przy ciele do północy. Bliskim, krewnym, powinowatym a i dłużnikom wszelkiej maści wobec umarłego- trza czuwać do wschodu słońca. Potem trzy godziny snu, wypoczynku i hajda- w drogę(umarłemu do grobu) żywym do dalszych obowiązków. Świętego kanonu nie łamali ludzie nawet w wojnę.

                   - Żyć, dożyć, skonać i pochować się po Bożemu!

                   - Jakie życie takie śmiercie!

                   - Co wy to gadacie? Żył człowiek po Bożemu kapłan poświęcony, natułał się, na poprawiał starych kościołów, złych ludzi, charakterów- duszą chciał pomóc i taka śmierć? Filozofowała nauczycielka z Oktawina.

                   - Ano życie wiadome do tej chwili, a potem, to już Opatrzność wie, jak nami pokierować, ocalić albo i nie? Czy nam się podoba czy nie podoba Boża Wola jest mocna!

Ludzie biadali, męczyło ich to losowe zaskoczenie, wczorajsza śmierć Polaków dookoła Chrynowa i dzisiejsza nocna, jutrzejsza wyprowadzka na zawsze- w nieznane.

 

Bydło ryczało nagnane w obce strony na noc, młode klacze- matki, pogubili źrebaki, wszystko się poplątało we wsi i na tym polu w trymiga skoszonym- na plac uciekinierom. Sodoma Gomora! Takiej nocy nikt nie widział i nie przeżył dotąd, a przy nieboszczyku księdzu „różańcowe” odmówiwszy litanię do Św. Barbary i Mikołaja- wyciągali (jak z tamtego świata) Suplikację:

 

 

 

 

                            Ud puwietrza, głodu ognia i wojny

                            Zachowaaaj nas Panie.

                           

                            Ud nagłej a nispodziewanej śmierci

                            Wybaaaw nas Panie.

 

                            Świętyj Boże, święty, Mocnyj

                            Świętyj a nieśmiertelnyj,

                            Wysłuchaaaj nas Panie!

                           

 

Do północy śpiewali przy Męczenniku. Potem rozeszli się do ognisk. Tylko dzieci pokładli spać w domach: na podłogach na rozebranych łóżkach na siennikach snopkach słomy na niesionych ze stodół. Już ludzie niczego nie żałowali. Cały dobytek, dorobek wielu pokoleń: gospodarzy, kowali, ślusarzy, koniarzy, handlarzy – muzykantów, śpiewaków – niezwyczajnych i zwyczajnych ludzi z Oktawina i okolic – przepadał na ich oczach. Teraz byli pewni:

                   - Na pewno wilcze stada wokół nas ! aż im się ślepia jeżą do naszych ognisk i do naszych – nieopalonych wsi !

                   - Majo co świętować. W jeden dzień wymordowali ludzi z dziewięciu wiosek pod kościołem. Tam gdzie została garstka po dwie trzy osoby w domu wczoraj – to dzisiaj w poniedziałek ludzie uciekali w bagna i las na koniec świata. Został im majątek a często i gotowy grosz, bydło konie i tyle ziemi, że na każdego Ukraińca co się jeszcze nawet nie urodził pod Włodzimierzem – będzie po dziesięć mórg! To się dorobili kacapy i bandery !

                   - Jak na wojnie! Jeden traci drugi się bogaci!

                   - Jednemu wojna, drugiemu wojenka! Ognie kładli do rana. Rozebrali płoty i mostki. Nie bedzie jeżdzenia do pól polskimi mostkami! Nie będzie pełnych komór worów słoniny i beczek mięsa ! nie będzie korzuchów i skór bobrowych z bagien!

                   - Jak nie nam, nasze? To niech sieroty we Włodzimierzu wezmo po naszych – byle nie bulbowska hołota.

                   - W niektórych, jeszcze kufry pozakopywane… doniósł do komendanta Stefan.

                   - Szeregowy idzcie z Władysławem! Tutaj kajet i spiszcie wszystkich naszych gospodarzy z Zięciówki i chutorów! Piszcie kto i gdzie zakopał? Jutro przed wywózką wszystko ma być odkopane!

                   - Przyjąłem do wiadomości rozkaz!

                   - Odmaszerować. Budzić ludzi gdzie śpią niech czuwają!

O trzeciej nad ranem najpierw zaczęły parskać konie a potem rzuciły się psy w ogrody od strony lasu. Padły strzały i rakietami zapalającymi, których było kilka w Oktawinie (cichaczem wyżebranych w ostatnim dniu u Niemców. Banderowcy w dużej liczbie podchodzili od lasu całe obozowisko. Uratowały konie – które wyczuwają i nie nawidzą smrodu ubrań i ciał, jakie nieśli ze sobą bulbowcy. Padły jeszcze strzały ale jakiś okrzyk wycofał ich do lasu i w głąb. Komendant mądrze zadecydował, żeby nie puszczać zmęczonych nocą ludzi w pościg – kazał czekać świtu. Rozwidniło się za godzinę. Ludzie stanęli na nogi. Na godzinę szóstą mieli być wszyscy gotowi do drogi:

                   - Pójdziecie tak – Osłona, Bojowi, wozy z dobytkiem, wozy ze starcami i chorymi, potem dzieci i matki – pośrodku nich ciało księdza i kilka innych ciał pobitych Polaków których pozbierano wieczorem. Później bydło i konie i znowu wozy z ludźmi do koła obstawy mężczyzn i chłopców od lat pietnasu (nawet ci co nie mieli broni szli uzbrojeni w tępe narzędzia i mocne dębowe kije). Pod wieczór wycięto z hektar dębiny na proste uzbrojenie dla każdego w obozie. Każdy coś miał w ręku.

                   - Nie bądźcie jak te sieroty, jak te Żydy z Uściługa co szli na śmierć tysiącami jak baranki. Oni was mordują a wy się brońcie… Krzyczał kiedyś do ludzi ksiądz z Fary Włodzimierskiej. Dosyć mamy męczenników! Brońcie dzieci rodzin i krzyża! Skoro Ukraina podniosła na nas święcone noże i widły, to wy nie święconym bijcie! Nie czekajcie aż spłyniecie krwią – takim braciom słowianom i chrześcijanom nie ma litości u nas katolików. Tu Polska od czasów Chrobrego klasztorami stoi a to bydło idzie i pali, i niszczy kulturę pokoleń, gdzie ich pradziadowie na odpustach siedzieli i prosili chleba za Unii! Ich ojcowie uczyli się pacieża po polsku a teraz nasze dzieci rozdzielają widłami, przeklęty to naród co niszczy życie w imię Boga ?

Te same słowa na nocnym apelu powtórzył komendant. Ci którzy stanęli z bronią po raz pierwszy młodzi i starzy – pokładli ręce na sercu i przysięgali bronić narodu i Polski. Noc w Oktawinie dała ludziom taką szkołę życia, życia i śmierci, że wszyscy wyprostowali się z polskich ułomności i spojrzeli prosto w niebo.

                   - Ocalenie jak przyjdzie to stamtąd, od dobrych ludzi posłanych Bogiem i Aniołami! To były słowa kaznodziei z ostatniego odpustu w Chrynowie. Już nikt nie powie nigdy – tato, mamo pojedziem do Chrynowa na odpust! Nam tak chce się, to takie zamorzne i polskie miejsce.

                   - Mamko kupicie szczypki i białe czekoladki, takich nie ma ani w Sielcu, ani w Horodle. Może drogie, ale kupcież – pokosztujem… w każdym domu przed majowym odpustem wspominali to ludzie, wraz ze swoim dzieciństwem, pierwszymi kramarzami i pierwszym wydatkiem odpustowym ( dziesięciu groszy polskich) boż nie większym. Kto tam dziecku dał więcej? Ot dziesięć groszy na zezule i dziesięć na odpust ( nie przez to że ze skąpstwa – ale przez szacunek do pracy i do kolejności darów w życiu. W wołyńskich rodzinach, żyjących tam bogaciej niż Ukraińcy i przeciętne Żydy na przedmieściach miast i po wsiach handlarzy – Polska nacja była najbogatsza).

 

         „Jak przyjechalim do miasta w 1920 roku (wspominała nie raz Bronisława Przybyła, po mężu Opała przy gościnnych stołach ) ja dopiero zobaczyłam bogactwo Polaków. Byłam już panienka i ojciec zaprowadził mnie do sklepów w miasteczku przy koszarach. Widziałam ich śliczne, duże kapelusze- takie do teatru i na słoneczne spacery, te z malutkim rondem, przybraniem zwane „wicusie” i prześliczne pantofelki.

                   - Tatuńciu, jakby w marcu Żyd zabrał hereczke i zapłacił dobrze- Tatuńcio mi kupią takie pantofelki, te wiszniowe?

                   - Broniu? Czy ty widzisz jaka wystawiona cena? Dwanaście złotych?

                   - Ale hereczka pójdzie! A co to dwanaście złotych i taka piękna Wielkanoc w tych pantofelkach?..

Ojciec mi kupił. Stargował na dziewięć i pół złotego. Czułam się jak hrabianka w tych pantofelkach. Jak nas zaprosili do Sielca, a tam kawalerka w Domu Ludowym urządziła wielkanocne potańcówke- bałam się iść tańczyć, żeby nie podeptali. A jakie byli miękkie i wygodne- pierwsza klasa skóreczka. W tych pantofelkach- chodziłam całe życie. Długo sie nie zdarli. Nie spalili sie z naszym domem- bo jak my uciekli w rzezie, to nasz dom spalili Ukraińcy sąsiady. Mikita spalił, z nienawiści? Ale za coż ta nienawiść? Mówili za to- żeb Lachy, nie mieli do czego wracać! Żeb tu nigdy nie wracali- tu już Polski nie ma( wrzej Samostejna Ukraina). Tyle razy dźwigałam te myśli i przez Bug ich przyniosłam ze sobo.”

 

 

 

 

 

         Tadzika matka nie puściła… kazała wiązać buty, prawidła i wszystko co było w warstacie dziadka (dawne narzędzia, sprzęty dzisiaj już dziwne jakby nie potrzebne nikomu bo może stuletnie i starsze- pozbierane po dworach i folwarkach wołyńskich, gdzie usługiwał jeszcze za młodości, za Cara).

                   - Tadzikkk! Pakuj, wrzucaj w worki- co zabierzesz to twoje! Lubiłeś dziadziusia Tomasza. To wszystko po nim. Już tu nigdy nie wrócim…

Młody Tadzik, zaledwie ośmioletni miotał się po warstacie, szukał czegoś, grzebał to w starych wiórach, to pod listewkami, to w wiszących na ścianie kalitach skórzanych- dawnych- dziwnego szycia i niepotrzebnych jakby. Naraz pod wiórami wygrzebał dwa płaskie kamienie- głazy- dziwnie czerwone- płaskie jak dwa talerze. Zaciekawił się? Podniósł jeden a potem drugi: w dołku, jak wymoszczonej skorupie leżeli dwa z ciemnego szkła słoiczki. Szybko podniósł jeden- ciężki. Zatrząsł nim. Coś zadzwoniło. W drógim to samo. Rozejrzał się, żeby to komuś pokazać, oddać, ale ani matki ani ojca, nikogo blisko. Wszystko gdzieś poza domem na drodze do wywózki. Odwiązał zbutwiałe szmatki i na ziemię posypali się monety: kilkanaście, jasne, jakby złote. Na jednej stronie mieli główki carów, na drugiej dwugłowy ruski orzeł: którego nie lubiał i widział wielokrotnie.

                   - O Jezu! Jezu!.. dziadziuśkowe czerwieńce? A takich szukali dziadko przed śmiercią- to już pamiętał, to niedawno, więcej jak rok temu… pochowali my dziadka Tomasza Opałe… myślał i zdrętwiały aż przykląkł przy znalezionym złocie. Gdzie ich schować, żeby zabrać ze sobo. Jak zabrać dużo ich( a może szukać jeszcze więcej). To Dziadziuśkowy zarobek, może miał od Hrabiego za kucie koni, może za to, że musem Austriakom kuł koła armatnie i wszystko co się połamało na wojnie. Opowiadał że stali nad nim jak katy, że nie chcieli, żeby któryć z czeladników kuł, tylko on sam. Tylko jemu wierzyli. A teraz dziś, jutro Ukraińcy może spalą wieś i warstat i to złoto samo wyszło, do zabrania, bo szczerze zarobione. Zamotał spowrotem szmatki, rozejrzał się czy nie ma nikogo i schował za koszulę. Mocno ścisnął pasek u spodni, żeby ani jednego czerwieńca nie zgubić.

         Na podwórku sprzęgali konie: już nikt nie miał koni swoich. Część z pastwiska na folwarku Dołęgów- bulbowcy porwali i uprowadzili w Rusinowski Las. Dwoje koni zmarnowało się wczoraj, przesilone, bite pod ciężarem, ofacili sie i za godzine padli. I to konie nie byle jakie, cugowe, Kozła? Przyprowadzili konie z kilku wsi po wymordowanych i te, które w strzelaninie spod kościoła z Chrynowa uciekli- dwie furmanki i luzak. Koni w wojne było co raz mniej. Nie znał się na tym, ale słyszał jak mówili chłopy przy studni, przy pojeniu i czyszczeniu kopyt, podkręcaniu haceli. Tak najlepiej( podmyśliwał) słuchać co starsze gadajo i zaczynać rozumieć świat.

Rozglądał sie za ojcem. Jakby mu to powiedzieć? Żeby nikt nie widział, bo o pokazywaniu mowy nie ma. Mamie to nie! Ona taka rozmazana wczoraj i dzisiaj, że krzyczłaby na cały świat po co jej to złoto? Zakopać tam gdzie było! Ot takie wszystkie  baby !...

 

                   - Heta, Heta bułany! Ni ściągaj w rów! Tyż nie wchodzony! Tyż nie nasz, a musisz służyć Polakom! Pomóc nam uciekać!...gadał z koniem stary człowiek przy naładowanej furze jakimiś gratami, kufrem, pierzynami i szmatami.

                   - Heta! Idź za ludzmi!

Dziwne to i smutne- w wojennej pożodze, ludzie zaczynali mówić sami do siebie, albo do koni, albo gadali z Panem Bogiem? Albo wogóle tak w sobie mowę zataili, że zdawało się nic już nie pomoże? Człowiek zakamieniał i koniec! Choćby strzelali słowa nie wydusi, zsinieje i upadnie.

A tu ruszyli hurmo jak na sto koni, na sto fur na takie ścienieje ludzi, że jeszcze w życiu nie widział.

                   - Na mostek nie jedźcie, żytem! Żytem! Jego i tak nikt nie pozbiera a most połamiecie i kto fury wyciągnie?.. ktoś krzyczał.

                   - Krowy poczepiajcie do swoich fur! Potem pomieszają się, a i tak te przygnane, zdobyczne nie ze wszystkimi chcą iść. To te powiążcie, bo się oddalo… A bez mleka śmierć dzieciom! Toż żniwa, a potem poniewierka w jesień. Czym małe dzieci nakarmić? Wszystko się mieszało: jak przeżyć jeden dzień, jak wyjechać z Oktawina, jak dostać się w bezpieczne miejsce, co po drodze: co z Ukraińcami, co z Niemcami? Bożesz Ty?

Potem już nic nie pamiętał. Raz rzucili go na fure i to nie swoje. Potem kazali złazić bo koniom ciężko: „Ty smyku dasz radę, toż to nie góra, mniejsze ido i ty pójdziesz za nami!”

Zrobiło mu się przykro. Taka ta wojna okrutna i to straszne zamieszanie, wysiedlenie, a potem bezdomność? Jak żyć? Zdawało mu się, że zgubił woreczek. Zapominał, że ten już przy samym ciele nabrał gorąca i nie czuje niczego zimnego. Jakby mu mówili, że brzuch ma wypchany to powie. Wczoraj mnie garka stawiali. Takem sie podźwignął! Tak był przygotowany do tego pytania.

                   - Stojo! Widzicie?

                   - Ale bez broni! Stojo i patrzo!.. krzyczeli do siebie furmany, widząc jak na koloni Horyczów stało kilkoro Ukraińców.

Gorzej bedzie przejechać przez Horyczów? Martwili sie. Nawet każdy z furmanów miał jakeś broń, granat, siekiery i noże… Nie wiadomo co komu sie przyda i czy nie trzeba sie bronić?

Jechali przez pusty Horyczów. Nawet psa, kota nie było. Ludzie pouciekali, albo pochowali się? Dopiero pod koniec przy dużej studni stało kilku starych Ukraińców. Kręcili wodę i mieli kilka wiader różnych, żelazne, niemieckie oraz tutejsze drewniane. Szykowali wodę jak do pożaru i wcale nie schodzili z drogi? Ludzie patrzyli jedne na drugich.

                   - Kobyłom wody dajte! Toż źrebieta treba pokormity!

                   - My swoi! My wrze druhu wojnu pereżywajemo!.. odważnie powiedział odważny stary gospodarz.

                   - Żywiny treba daty wody! Ni żałujte! Woda nakruczana tut!

Tabor zatrzymał się i zaczeli poić pomęczone klacze, przy których źrebięta poczepiane na sznurkach. Źrebięta piły podwójnie.

Zadziwiło to ludzi, ale nikt nie mówił: czy to dobre czy źle, czy tylko Ukraińcy chco pomóc? Czy tylko fury liczo, czy naprawde chco pomóc. Przez wszystkie wsie, aż do Żydowskiego Młyna, dotarli bezpiecznie. Tylko na fure, ze zgórowanym ciałem księdza patrzeli ludzie posępnie. Niektóre mówili, żeby ciało zakryć (choćby czarno chustko, bo niczego nie było pod ręko).

                   - Nie zakrywajcie. Niech patrzo oczami na swoich oprawców!

                   - Niech zobaczo co zrobili!

                   - Nie patrzcie i nie słuchajcie bab! Jedziem prosto do Włodzimierza na cmentarz.

 

Było prawie przed wieczorem. Tadzik już oddał woreczek ojcu. Prosił żeby mamie nic nie mówić, że to się wytłumaczy, jak nie dziś, to jutro, jak sie najedzo i wyśpio. We Włodzimierzu furmanki zaczeli się rozjeżdżać w różne uliczki, na niektóre czekali już ludzie i zabierali z podwórka. Tadzik martwił sie „Wszystkie sie pogubił. Toż to miasto i Niemcy, i front, i tyle koni- Boże?”. Ocknął sie z tego bólu na cmentarzu. Jak tam sie znalazł, nie pamiętał?  Szli ludzie, za bramę, lecieli chłopaki to i on za nimi. Widzi to jak dzisiaj:

                   - „Furmanke postawili, pod staro kaplico. Nigdy tu nie był. Z czerwonej cegły, wysoka. Wydawała mu się jak zamek, tylko okien za mało i za niska? Dokoła stare krzyże, kamienne i przewiane, duże dwumetrowe, większe. Nazlatywało się ludzi z jękiem i płaczem. Krzyczeli: Księdza! Księdza z Orynowa przywieźli! Zabity trzy dni temu! Trza pochować! Było już tam dwa groby świerze, na nich kwiaty i woskowe gromnice. Pomiędzy kwiatami nakładzionymi niedbale (wiązki i całe przygarście) zobaczył czarne stuły. Aha? To księdzów tu pochowali? Pewnie tak samo pomordowanych jak naszego. Uginali mu sie nogi i cały drętwiał. Nie było ni matki, ni ojca, nie było chyba nikogo z Oktawina, a ludzi churma. Przynieśli jakieś zbite koryto, wyścielone płótnem z kwiatami w środku. Zdjeli sztywne ciało księdza, zgórowane, sine, cuchnące niemiłosiernie. Położyli do tej skrzyni, nakryli deskami- a nawet ktoś chciał zabijać gwoźdźmi. Nie dali zabić. Pomału zsunęli do jamy i każdy podchodził, rzucał garstkę ziemi na skrzynie, a ta dudniła. Za niemały czas nasypali cały pagórek ziemi i już tej prostej trumny nie było widać. Kobiety płakali- niektóre płakali mocno, a niektóre stali jak kamienne i sami nie widzieli, czemu towarzyszo.

Ludzie zaczeli sie rozchodzić. Zostało tylko paru grabarzy i jakieś staruchy, na czarno poubierane widocznie mieszczki- to one kazali tutaj zakopywać ciało. Księdza żadnego nie było. Furmanka odjechała. Popatrzył na słomę skrwawione, czarne i tak cuchnące, że nie można było przy niej stać. Rozejrzał się.

                   - Trzeba spalić. Święta krew księdza! Jak majo ludzie deptać?.. Poleciał gdzieś do jakieś chałupy białej z dużymi oknami naprzeciw bramy cmentarza, bo przecież cmentarz dawny, stary, w środku miasta, niedaleko opuszczonych koszar. Przyniósł zapałki. Pozgartali kijami co do słomki. Nie chciała się palić, ale powoli roztlił się mały ogieniek i spaliła sie wszystka. Potem już nic nie pamięta. Dopiero te sceny na kwaterze u kuzyna, w bocznej ulicy Włodzimierza.

 Jest to rozdział  z książki Krzysztofa Kołtuna >> Bestialstwo UPA pod Lubomlem na Wołyniu, tom II- Spalony Kośćiół<<, która ukaże się w lipcu 2019 r. Wstawił B.Szarwiło