Po maturze od września 1932 r. zaczęłam pracować jako nauczycielka na Wołyniu w powiecie Dubno. Pracowałam początkowo w szkołach wiejskich, w których były wyłącznie dzieci ukraińskie. W 1938 roku przeniosłam się z powodów rodzinnych do szkoły w miasteczku Boremel nad Styrem. Mąż mój Mikołaj Masłowski był kierownikiem tartaku. Pierwszego mordu Ukraińcy dokonali w naszym miasteczku w listopadzie 1942 r. Wieczorem podczas zabawy został zastrzelony młody chłopak, robotnik tartaku, (niestety zapomniałam jego nazwiska) jego ojciec również pracował na tartaku. Następną ofiarą był mój mąż. W dniu 26 lutego 1943 r. późnym wieczorem przyszło do naszego mieszkania trzech młodych Ukraińców, wcześniej nam nieznanych. Kazali ubrać się mężowi i zawiązali mu ręce z tyłu. Gdy wyprowadzono go przed dom, ze wszystkich stron rzucili się na niego uzbrojeni bandyci. Wybiegłam za mężem. Wtedy jeden z oprawców przyłożył mi do piersi rewolwer, zaczął kląć i grozić mi, a przecież w mieszkaniu została moja chora matka i malutka córeczka. Za chwilę usłyszałam okropny krzyk męża. Za wrakiem czołgu niemieckiego stał wóz, rzucono na niego męża. Nic nie widziałam, bo było bardzo ciemno. Wóz ruszył ulicą w stronę rzeki Styr. Byłam sama i bezradna. Wszystkie ulice były obstawione, widocznie bali się, że mąż mój może uciec. O tym dowiedziałam się dopiero na drugi dzień. Szukałam pomocy, pobiegłam do naszego znajomego Jabłońskiego. On mieszkał z rodziną w Dębowej Karczmie. Ten pan był kierownikiem młyna w Boremlu, wynajmował pokój. Gospodyni, u której mieszkał, oświadczyła, że pół godziny temu został uprowadzony i chyba zabity, jego ciało wrzucono na wóz. Oboje oni zostali w bestialski sposób zamordowani, a ciała (a może jeszcze żyli) z mostu wrzucono do Styru. Po sześciu tygodniach, w kwietniu, ciało męża wypłynęło. Pochowałam go we wsi Złoczówka. Ukrainiec pracujący w tartaku u mojego męża o imieniu Hołod pocieszał mnie i powiedział, żebym była spokojna. A gdy dowie się od żony, że na mnie przyszła kolej, da mi znać. Rzeczywiście ostrzegł mnie i zdążyłam na czas wyjechać. Pomocy udzielił mi Niemiec. Wyjechałam w kwietniu przed Wielkanocą do Łucka. Po paru miesiącach do Lwowa i Warszawy. Przeżyłam tam Powstanie, a na koniec z dzieckiem wywieziono nas do obozu w Oświęcimiu. Jeszcze chciałabym przypomnieć tragiczny los mojej koleżanki nauczycielki i jej męża leśniczego. Pracowali i mieszkali w okolicy Boremla. Gdy zaczęły się mordy, wyjechali razem z dwiema córeczkami gdzieś pod Krzemieniec, że niby tam będą bezpieczni. Nazwisko tej rodziny Góreccy. W biały dzień przyszli banderowcy i po kolei zaczęli mordować.
Zginęło małżeństwo Góreckich i ich jedna córka. Druga córka była u koleżanki Ukrainki w sąsiedztwie. Ocalałą dziewczynką ktoś się zaopiekował, a później, jak się dowiedziałam, dostarczono ją do Warszawy. Skąd pochodziła jej matka.
P/w relacja pochodzi z opracowania: " WOŁYŃ 1943 Ludobójstwo Polaków na Wołyniu 1939–1945 Świadectwa ". Instytut Pamięci Narodowej Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu Oddział w Gdańsku Gdańsk 2019 . Wyszukał i wstawił: B. Szarwiło