Hajdamacczyzna, koliszczyzna – o niej bowiem mowa – poczęła się w zasadzie zimą 1768 r., ale sama rzeź sroga w okresie od maja do lipca tego roku. Właśnie w mroźną noc kresowej zamieci śnieżnej przybył do monasteru mortoneńskiego kowal Maksym – zwany Zalizniakiem (Żeleźniakiem), dawniej brat posługujący w tymże klasztorze, potem ataman siczowy – z kilku innymi Kozakami, aby w monasterze za swoje grzechy czynić pokutę. Był to stary zwyczaj zaporoski. Melchizedek uznał to za zrządzenie losu i zdawał się na Kozaków czekać, a może rzeczywiście czekał. To drugie stwierdzenie wydaje się bliższe prawdy. Być może opat listownie wezwał Żeleźniaka, kreśląc przed nim jakieś atrakcyjne miraże, które różniły się od monotonii życia na Siczy. Świadczyć o tym może napływ do klasztoru coraz większej liczby Kozaków, tak że przed Wielkanocą było ich już około 150. Oni to na wiosnę 1768 r. zbudowali w obrębie monasteru dwie szopy, z których każda mogła pomieścić 1000 koni. Taki był początek dzieła, do którego przez lata całe cierpliwie zmierzał Melchizedek. Czekał tylko na odpowiedni moment. Za taki właśnie sprytny mnich uznał zawiązanie konfederacji barskiej, która głosiła, że jej celem jest obrona wiary katolickiej i Kościoła przeciw uchwałom sejmu (1768 r.), dającym równouprawnienie polityczne i religijne dyzunitom i katolikom. Zatem opat dyzunicki, wszczynając bunt, zdawał się stawać w obronie postanowień sejmowych. Niewiele z tego i tak czerń hajdamacka rozumiała, jej wystarczyło nośne hasło: „rizaty Lachiw i Zydiw” i z takim hasłem właśnie Melchizedek wystąpił, a na wodza pospólstwa wybrał właśnie Maksyma Żeleźniaka, przekonawszy go, że nie tylko dobro cerkiewne wymaga krwawej rozprawy z Lachami, unitami i Żydami, ale że taka jest wola „najjaśniejszej imperatorowej”, którą zakonnik-hipokryta zwał „najcnotliwszą kobietą”, jaką zna historia ludzkości.
Urbansky [...] był to dość dziwny człowiek. Raczej dziwny Niemiec. Był szefem kolejowej stołówki i tak zwanej kooperatywy, gdzie rozdzielano przydziałowe produkty dla tubylczych robotników kolejowych. Bo Kowel jako miasto zawdzięczał swój rozwój a później także całkowitą zagładę właśnie kolei. Ona powodowała, że stanowił ważny punkt strategiczny. Otóż ten Niemiec nazywał się Alfred Urbansky (imię i nazwisko prawdziwe). Pochodził z Wrocławia, z zawodu był rzeźnikiem a teraz urzędnikiem niemieckich kolei. Miał około 40 lat. Z wyglądu trudno było go zakwalifikować do Herrenvolku; średniego wzrostu, przysadzisty, o krzywych nogach. Do tego łysy, z resztkami rudych włosów, z hakowatym nosem, małymi, skośnymi oczkami, sterczącymi, „końskimi” zębami. Nie był funkcjonariuszem wysokiej rangi, ale miał duże znaczenie nawet wśród niemieckich kolejarzy wyższych stopni, prawdopodobnie ze względu na jakąś swoją znaczącą funkcję w NSDAP. Kiedyś jak sobie podpił (a robił to dość często, nie gardząc nawet buraczanym samogonem), chwalił się, że jest jednym z pierwszych członków tej partii. W naszym przedsiębiorstwie, nazywającym się po niemiecku Werkküche, pracowało jeszcze dwóch Niemców, dwie pracownice biurowe – Polki, czworo sprzedawców (a właściwie wydawców) kartkowych przydziałów, kilku robotników i około dziesięć dziewczyn i kobiet zatrudnionych w kuchni. Ja z Wickiem Ż. byliśmy od transportu, to jest tragarzami i pod jego, Urbanskyego, komendą pracowaliśmy prawie dwa lata. Był on bardzo wymagający ale sprawiedliwy. Miał swoje dobre strony i cechy typowo niemieckie. To nas szczególnie drażniło i zmuszało od ciągłej czujności. To był przymus stałej pracy lub jej udawania. Uważaliśmy, że każdą robotę należy wykonać dobrze i szybko, a jak jej nie ma, można się obijać po kątach. Niemcy tego nie znosili. Zawsze trzeba było coś robić, czy to było konieczne, czy nie. Urbansky, jak zauważył, że siedzimy gdzieś w kącie albo nie widział nas pracujących, zaraz darł gębę. Najczęściej wołał: – Saube machen!
Byłem mieszkańcem wsi Ulaniki II, gm. Kniahininek pow. Łuck. Na naszym terenie mordy zaczęły się wiosną 1943 roku. Początkowo były to tylko pojedyncze zabójstwa. Ludzie myśleli, że to tylko jakieś osobiste porachunki. Z naszej wioski najpierw zginęła kierowniczka szkoły, polska patriotka, Celina Kolibska. Z nią razem zginęła Stanisława Daszkiewicz, obie mieszkały razem z Ukraińcami. Zostały prawdopodobnie wywiezione i słuch po nich zaginął. Ich ciał nie odnaleziono. W tym też czasie zginął gajowy Sawicki. Przyszło do niego dwóch Ukraińców, wyprowadzili go z domu i na podwórku zastrzelili. Żony nie ruszali. Było to na początku maja 1943 r. W końcu czerwca 1943 r., gdy Ukraińcy zaczęli mordować i palić wkoło, cała nasza wieś wyjechała do Kopaczówki gm. Rożyszcze, pow. Łuck i tam się osiedliła. Była tam już zorganizowana placówka samoobrony. Musieliśmy jeździć do swojej wsi odległej o 9 km po paszę dla bydła i koni. Było to gdzieś około 10 lipca 1943 r. Wyjechaliśmy z Kopaczówki rano, było chyba ze dwadzieścia furmanek. Mieliśmy wtedy dziesięć karabinów i jeden pistolet maszynowy. Dojechaliśmy do wsi Ozerce. Tam była zagroda dla bydła, musieliśmy przez nią przejechać. Gdy większość wjechała do zagrody, wtedy Ukraińcy zaczęli ze wszystkich stron strzelać. Zrozumieliśmy, że to zasadzka. Powstała panika. Zaczęliśmy się bronić i wycofywać. Kto wjechał do zagrody, nie miał szans zawrócić pod silnym ogniem dwóch karabinów maszynowych i broni ręcznej. Wycofywaliśmy się, czołgając do pobliskiego zagajnika i stamtąd osłanialiśmy odwrót pozostałych. Potem wycofaliśmy się z rejonu zasadzki i udaliśmy w kierunku Kopaczówki skąd spodziewaliśmy się wsparcia. Gdy nadeszła pomoc, zawróciliśmy z powrotem na miejsce, aby zabrać zabitych. Okazało się, że zginęło dziesięć osób: Adela Chocholska, Antoni Chocholski, Franciszek Łaskarzewski, Ludomir Łaskarzewski, Władysław Łaskarzewski, Zbigniew Siedlecki, Kazimierz Siedlecki, Gustaw Pawłowski, Władysław Pawłowski i Antoni Piotrowski.