Wołyń pozostał wspomnieniem
Letnia lipcowa noc była cicha. Wszyscy już twardo spali. W chałupie słychać było miarowe, spokojne oddechy. Nocną ciszę przerwało gwałtowne, nerwowe stukanie do okna i krzyk:
– „Uciekajcie! Zaraz was zamordują! Idą od drugiego końca wsi!” – wołał Ukrainiec, sąsiad.
Wyrwana ze snu polska rodzina zarzuciła na siebie tylko kilka ubrań, do ręki chwycili koce i pobiegli w stronę lasu. Jadwiga pochodziła z okolic Wielunia, jej mąż – Mikołaj Winnicki – ze świętokrzyskiego, z miasta Końskie. Spotkali się na Wołyniu. Przed laty ziemię kupili tam jego rodzice, żeby ułożyć sobie życie. Słyszeli, że ziemie na Kresach są urodzajne i niedrogie. A teraz, ciężarna, biegła razem z trójką dzieci do lasu, zostawiając za sobą cały swój dobytek w Janówce pod Sarnami, swoje wołyńskie marzenie. Męża akurat nie było w domu.
Mama opowiadała, że w nocy, gdy wszyscy spali, rozlegało się bardzo głośne uderzanie w szyby i jakiś Ukrainiec przyszedł ostrzec, że już wieś się pali. Nasza chałupka stała na końcu, więc powiadomili i cała rodzina zdążyła uciec. Uciekliśmy do lasu i tam mama z daleka patrzyła, jak dopalała się ta nasza chałupka. – opowiada siostra Cecylia. Nie potrafi określić dokładnej daty całego zdarzenia. Z opowieści rodzinnych pamięta, że mama wrzuciła w czasie ucieczki z Janówki kilka ubrań do żyta, żeby potem po nie wrócić. Z tego możemy wnioskować, że mógł to być lipiec. Potem przez kilka miesięcy mieszkali w ziemiance zbudowanej nieopodal Janówki. Rodzina próbowała jakoś przetrwać: podchodzili co jakiś czas do swojego gospodarstwa po żywność, najpierw z wybudowanej niedaleko Janówki ziemianki, a potem już z miasta, z Saren.