Wspomnienia z dedykacją
Tym, co twierdzą, że można przejść
przez wojnę nie brudząc się ...
Żołnierze łączności z racji pełnionych obowiązków rzadko mieli okazje do brania udziału w bezpośrednich walkach na pierwszej linii. Jednak dowódcy, mimo że ich oszczędzali, przydzielali pojedynczych łącznościowców, szczególnie telefonistów, do oddziałów udających się na poważniejsze akcje. Chodziło o poznanie podstawowych zasad walki i zachowania się w polu, o tak zwane „ostrzelanie”. Później, to jest od kwietnia 1944 roku sytuacja ta zmieniła się całkowicie. A powrócono do tej zasady już za Bugiem. Do udziału w takich akcjach rwali się też sami żołnierze, licząc na możliwość zdobycia lepszej broni lub żeby nie być posądzonym o „dekownictwo” (dziś by powiedziano: chcąc się sprawdzić). To nie było jednak zupełnie tak. Sama służba łączności, szczególnie przy budowie i naprawach uszkodzonych linii telefonicznych na terenie bezpośrednich walk, stwarzała nieraz sytuacje groźniejsze niż w niejednej bezpośredniej walce większej jednostki. Mimo że taki żołnierz rzadko wtedy strzelał, on był celem. Działało się w bardzo małych zespołach lub nawet pojedynczo na terenie kontrolowanym lub nawiedzanym przez nieprzyjaciół. Szczególnie narażeni byli łącznicy konni. Brałem udział w kilku większych wyprawach, jednak najbardziej utkwiła mi w pamięci ta najmniej znacząca – na „bombioszkę”. Nasza sekcja „Zapalniczki” miała chwilowo swoje m p w Zasmykach przy kompanii por. „Prawdzica”. 17. marca 1944 roku wysłał on w teren swoją drużynę dla zdobycia żywności a przy okazji (jak mówiono) na „polowanie”. Na kogo? Nie pytajcie. Pozwolił mi na udział w tej akcji. Wyjechaliśmy dwoma wozami w środku nocy, nie wszyscy wiedząc dokąd. Wiedział dowodzący. Przed świtem zatrzymaliśmy się w opuszczonym chutorze w pobliżu jakiejś wsi. Były to Rudniki. Jeszcze nie było całkiem widno, gdy zaczęliśmy się skradać do wioski. Nie padł ani jeden strzał, co nas ośmieliło i dodało fantazji. Gdy weszliśmy między pierwsze chaty, stwierdziliśmy, że informacje były dobre i że wieś nie jest opuszczona. Odkryto nas natychmiast i zauważyliśmy objawy uzasadnionego niepokoju, nikt jednak nie podejmował z nami walki. Wtedy po ogólnym rozpoznaniu zaczęliśmy wchodzić do domów. W każdym prawie ktoś był, właściwie całe rodziny ale bez mężczyzn. Patrzyli na nas z przerażeniem, bo z pewnością nie wszyscy mieli czyste sumienia, nie wiedząc, jaki los ich czeka.