W naszym domu wszystko się spaliło
Wołyń zapamiętałam jako równinę bogatą w żyzną i urodzajną ziemię, z dużą ilością lasów dębowych. Powiatowe miasteczko Rożyszcze, wojewódzkie Łuck. Moja rodzinna wieś Ozerce należała do parafii w Łucku. Była to najdalej oddalona wioska w parafii. W Ozercach tylko nieliczne rodziny były polskie, większość miała pochodzenie niemieckie. We wsi znajdowała się kircha tj. kościół protestancki. W Iwańczycach, 5 km dalej, był kościół prawosławny. Na Wołyniu ludność była mieszana: Żydzi, Niemcy, Polacy, Rosjanie i Ukraińcy. W czasie zaborów ludzie podążali na wschód, przyciągały ich bardzo żyzne ziemie. Ludzie żyli w zgodzie. Jednak w czasie wojny powstały bandy ukraińskie. Z każdym rokiem siały coraz większe spustoszenia, napadały na wioski, rabowały i paliły domy. W styczniu 1943 r. jedna z takich band napadła na naszą wioskę Ozerce. Przed napaścią ludzie ze wsi pojechali po siano, które znajdowało się w opuszczonej przez Niemców stodole w sąsiedniej wiosce. Jadąc z powrotem, zobaczyli bandę i zaczęli uciekać furmankami. Mój mąż Feliks także jechał po siano, ale trochę później. Zaniepokoiły go jakieś osoby znajdujące się w opuszczonym niemieckim domu. Domyślił się, że są to ukrywający się Ukraińcy. Zawrócił natychmiast. Zaczęła się strzelanina. Zabito wówczas siedmiu Polaków, w tym brata męża Antoniego Brackiego. Kiedy Feliks dotarł do domu, postanowił, że musimy stamtąd uciekać. W pośpiechu zabiliśmy świniaka i oprawiliśmy go. Kiedy Ukraińcy zaczęli podpalać domy we wsi, uciekliśmy z dziećmi do rowu w pobliskie pola zabierając ze sobą pierzynę i tak doczekaliśmy do rana. Na szczęście zima była łagodna, nie była mroźna i śniegu nie spadło zbyt wiele. Kiedy banderowcy odeszli w las, spakowaliśmy co mogliśmy (zabitego świniaka, zboże, które wcześniej mąż zakopał, ziemniaki, pościel) i wraz z dziećmi furmanką z jednym koniem uciekliśmy 5 km dalej do Posiołki Kopaczowskiej, niedaleko Kopaczówki, bo tam nie było już miejsca. Kiedy się trochę uspokoiło, Polacy wracali do swoich domów zobaczyć, co jeszcze można uratować. W naszym domu wszystko się spaliło. W domu moich rodziców, Marii i Włodzimierza Kozłowskich, była przekazywana z pokolenia na pokolenie mała, drewniana figurka Matki Boskiej. Mierzyła ok. 15 cm, stała na kuli ziemskiej, u stóp miała wijącego się węża. Mama dostała ją od swojej matki Józefy. Przywieziono ją kiedyś z pielgrzymki do Częstochowy. Dokładnie nie wiedzieliśmy, w którym roku i wieku ją kupiono. Zarówno ja, jak i moje rodzeństwo bawiliśmy się tą figurką w dzieciństwie. Kiedy podpalano wieś, mama uciekając, zostawiła tam figurkę Matki Boskiej. Postawiła ją w oknie, między szybami.